STRONY

piątek, 26 grudnia 2014

Rozdział 16. Żyj dalej.

Hello :)
No więc, skończone. Prawie 10 stron.
W tym rozdziale... no cóż, więcej refleksji niż w poprzednich, a przynajmniej tak mi się wydaje :)
Postać Lissy sporo namiesza w życiu Remuska, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz! W tym rozdziale napisałam coś o każdym (oprócz Petera, na którego TOTALNIE nie miałam weny, ale może w następnej notce coś się więcej o nim pojawi) w tym także o Jamesie. To co o nim napisałam, odzwierciedla moje zdanie o nim. Niepoddający się, wytrwały, silny (psychicznie oraz fizycznie) i uparty. Ale też skłonny do odczuwania bólu czy miłości. Oczywiście to ciągle nastolatek, więc nie będę robiła z niego niewiadomo kogo, ale powoli Jim dojrzewa. Powoli - ale jednak ;) Ale czy mi się wydaje, czy znów napisałam dużo o Ann, a mniej o innych? Zapewniam, że o każdym z naszej siódemki na pewno będzie z jeden rozdział poświęcony. Widocznie przyszedł czas na Ann, choć szczerze - zaplanowałam jej ciężkie życie, wiele przeżyje bidulka :D
I jeszcze chcę złożyć życzenia (bardzo spóźnione, ale są!). Życzę mile spędzonego czasu w gronie rodziny, samej radości i szczęścia, zdrowia, bo to najważniejsze i oczywiście super sylwestra! Jakieś plany? :)
Póki co oddaję Wam rozdział - sprawdzony tylko przeze mnie (jeszcze będę go poprawiać, jakby co)!
Notkę dedykuję Klaudynie K. :) Doczekałaś się! :D Dziękuję ślicznie za komentarz i czekam na Twoją opinię!

Miłej lektury
Panna Nikt

PS Jejciu, ponad 12 000 wyświetleń *-* Dziękuję bardzo!
PPS Rany, się rozpisałam... :D

______________________________________


Rozdział 16. Żyj dalej.


Ludzie przychodzą i odchodzą. Zostają albo znikają. Są lub nigdy ich nie było. Kochają. Nienawidzą. ONA zawsze przy mnie była. Zawsze. A teraz muszę znieść świat bez niej... Bez jej ciepłych dłoni i łagodnego głosu. Bez jej kochającego serca.

Odłożyła pióro i swój pierwszy pamiętnik na biurko. Po chwili rzuciła się na łóżko i gorzko zapłakała. Po raz kolejny. 

       ~*~

   Lilka Evans obudziła się o świcie. Poranne światło przedarło się przez roletę, rzucając delikatną poświatę na jej pokój. Za oknem śnieg delikatnie prószył jej rodzinny ogródek, a niekiedy płatki osadzały się na oknie. 
   Dziewczyna ziewnęła i przeciągnęła się, po czym zerknęła na stojący na szafce nocnej zegarek. Za pięć siódma. Ruda dźwignęła się z posłania i poczłapała do łazienki - i tak już nie zaśnie. O dziwo, łazienka była jednym z jej ulubionych pomieszczeń. Była przestronna, utrzymana w jasnych barwach. Na jednej ze ścian wisiało ogromne lustro, a po drugiej stronie stała "przysznicowa wanna" - jak nazywała to Lily. Zsunęła z ramion szlafrok, zdjęła piżamę i nie przeciągając, wślizgnęła się pod prysznic, który był tak duży, że kojarzył się Lilce z wanną. Nabrała ochotę na długą kąpiel z bąbelkami, taka prawdziwa wanna znajdowała się w łazience rodziców. No cóż, będzie musiała zadowolić tym, co miała pod ręką. Odkręciła kurek, a sekundę później cała była w strumieniach ciepłej wody. Sięgnęła po butelkę żelu do mycia o zapachu świeżego grejpfruta. Gdy słodkawa woń otoczyła ją ze wszystkich stron, była w siódmym niebie. Marzyła zatrzymać tą chwilę, a kiedy ona skończyła się po pięciu minutach, wyskoczyła z kabiny prysznicowej i złapała za biały ręcznik. Dokładnie się wytarła, po czym załatwiła wszystkie inne poranne czynności, czyli ogarnęła - mniej więcej - rude tornado na swojej głowie, umyła zęby i inne tego typu rzeczy. Wyszła zadowolona, jakby co najmniej otrzymała prestiżową nagrodę za pobyt w... łazience. 
   Zielonooka cichutko zeszła po schodach do salonu. Podobnie jak wczoraj ogarnął ją niemy zachwyt na widok pięknie udekorowanej choinki. Na drzewku wisiały zwykłe, okrągłe bombki i złote łańcuchy. Plątanina lampek leżała w kącie, gdyż tata za nic nie mógł tego rozplątać, a mama powiedziała, że ona gotuje i sprząta, więc choinka to już jego działka. Petunia nawet palcem nie kiwnęła w sprawie dekorowania. 
   Jako że nadal było wcześnie, Lil sama musiała przygotować śniadanie. Kiedy już zalała płatki muesli mlekiem i popijała sok pomarańczowy, doszło do niej, że już następnego dnia nadejdzie ten wspaniały ranek. Zbiegnie po schodach i od razu skieruje się w stronę choinki... To znaczy rodziców i siostry, złoży im życzenia świąteczne, a potem rozpakuje... 
-  Wstałaś, dziwolągu?  
...prezenty.
   Lily zerknęła na blondynkę koło lodówki. Tunia wyciągnęła jajka i zabrała się za robienie jajecznicy. Ruda patrzyła na jej poczynania przez chwilę, po czym powróciła do jedzenia muesli. Czasami zastanawiała się, czy to kiedyś się skończy. Czy Petunia kiedykolwiek przestanie ją przezywać? Czy w ogóle będzie w stanie zaakceptować ją taką, jaką była? Póki co, przez pięć lat nie zrobiła żadnych postępów. Minutę później blondynka z hukiem postawiła swój talerz obok i zabrała się do jedzenia swojego śniadania. 
   Gryfonka podeszła do zlewu i starannie umyła miseczkę po płatkach, po czym dopiła resztkę soku. Gdy już miała odejść, głos jej siostry zatrzymał ją. 
- Ej, dziwolągu! 
- Przestaniesz? - warknęła Lilka. - To staje się już nudne. 
Tunię na krótką chwilkę zamurowało, po czym odzyskała rezon i odpowiedziała:
- Oj, bo co mi zrobisz? Rzucisz na mnie jakiś urok? - zakpiła. 
Rudowłosa odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę schodów. Kiedy była na drugim stopniu, rzuciła niby od niechcenia:
- Może. Może zamienię cię w zdechłą ropuchę i będziesz gniła tuż obok mojego spleśniałego batonika w koszu.
   To było niemiłe. I obrzydliwe.
Lila wzdrygnęła się na samą myśl, o tym, że teoretycznie była w stanie coś takiego zrobić. Zamknęła się w swoim pokoju. Podeszła do okna i podciągnęła roletę. To co zobaczyła na zewnątrz można było określić tylko jednym słowem. Zima. Wszędzie był biały puch, który jeszcze dodatkowo spadał z nieba. Dzieci maszerowały na pagórek, ciągnąc za sobą sanki. Po drugiej stronie ulicy dostrzegła ulepionego bałwana. Zapragnęła wyjść i zrobić to samo! Hmm, tylko z kim by tu...?
   Severus.

 ~*~

   Hogwart był magiczny, jak nie z tego świata. Śnieg zasypał błonia, nie pozostawiając żadnego wolnego fragmentu ziemi. Świąteczne lampki migotały na każdym kroku, nawet Irytek wpadł w radosny nastrój. Wszystko było... idealnie.
   Syriusz przeszedł przez portret Grubej Damy, cicho gwizdając. Ręce schował w kieszeniach, które sam sobie doczarował do szaty szkolnej, na szyję założył krawat, który nieco poluzował. Swoje czarne włosy niedbale zaczesał do tyłu - typowo, "syriuszowo". Black wdrapał się po schodach i wszedł do swojego dormitorium.
   Nikogo z jego bliższych znajomych nie było w zamku. Wszyscy wyjechali - on nie miał do kogo. Nagle z dnia na dzień cała szkoła dziwnie opustoszała. Hałasy ustały, śmiechy ucichły, uczniów znacząco ubyło. Szerokie korytarze nie były do tego przyzwyczajone. Przynajmniej tak mu się wydawało. Drugi raz spędzał święta w Hogwarcie. Pierwszy raz zaliczył na początku swojej nauki - na pierwszym roku. Kilka dni temu wpisał się na listę uczniów zostających w zamku. Wydawało mu się, że całkiem sporo uczniów zostaje. Cóż, w tak gigantycznym zamku nagle ich liczba zmniejszyła się i wydawało mu się, że jest w nim tylko on.
   Nabrał ochotę, żeby zrobić komuś kawał. Irytkowi albo innemu uczniowi, tak na poprawę humoru. I kiedy już zabrał się za układanie planu, a zbierał się do tego bardzo długo, gdyż organizowanie samemu psikusa nie było wcale frajdą, zorientował się, że nie ma Niewidki. No, tak! To Meadowes ją zabrała, gdy wpadła w dowcip, który nosił nazwę "Trwała Guma". A brak peleryny, nieco utrudniał zadanie. Nieco? Pff, bardzo. A ponieważ już postanowił, że zabierze się za plan, co naprawdę było niezwykłym wyczynem, to taki drobiazg jak Peleryna Niewidka musiał być konieczny. Dlatego postanowił zrobić coś haniebnego. Okrutnego! Złego! A mianowicie miał zamiar zakraść się do dormitorium dziewczyn z piątego roku, poszukać peleryny koło rzeczy Dorcas i zwiać nim ktokolwiek zauważy. Dobry plan, prawda?

~*~

   Leżał spokojnie. Oddychał równo. Żył.
  Wciąż trzymał się wszystkiego, co wiązało się z życiem. Podmuchu wiatru, dźwięków, świadomości. Choć podobno ona nigdy nie umiera. Ocknął się parę razy i zawsze ktoś przy nim był. Lekarze, pielęgniarki, rodzice. Ale nie było żadnej osoby w jego wieku. Ani Syriusza, ani Remusa, ani nawet Petera. Skandal! Jak tak można? Może jakaś dziewczyna? Gdzie tam. Tylko dorośli. Kiedy widział te podstarzałe twarze, miał ochotę z powrotem zapaść w sen.
   Ale z drugiej strony wcale tego nie pragnął. Nie marzyło mu się wracać do krainy ciągłego strachu, że się już nie zbudzi, że już więcej nie otworzy oczu. No właśnie... Gdzie jego okulary?! Nieważne, chciał je odzyskać. A jednak nawet teraz, kiedy spał, wyraźnie wszystko czuł. Jak nigdy wcześniej podczas choroby. Bo był na coś chory, to jasne. Pytanie tylko: na co? Nieważne. Skoro nadal żył i kontaktował to było dobrze. Coś mu jednak przeszkadzało. Och, no tak.... Pamięć. Szwankowała troszkę. No i jeszcze te dreszcze! Ugh, one były zdecydowanie okropne. Najpierw czuł, jak fala zimna przechodzi z góry na dół, a potem powraca w postaci wolno płynących strumieni ognia. Następnie ogień zamieniał się w tysiące malutkich kawałków ostrzy, które bezlitośnie smagały go po plecach. Później gorąca woda oblewała całe jego ciało, a potem setki igieł wbijało się w kilka miejsc jednocześnie. Tym razem jednak było inaczej. Poprzedniego wieczora nie czuł kompletnie nic. Zero. Tylko delikatne pulsowanie, które było w zasadzie przyjemne. Niczym opadające chłodne płatki śniegu albo lekki powiew letniego wietrzyku. Pierwszy raz poczuł coś innego niż paraliżujący ból. Rozkosz. Chłód, a zarazem ciepło. To było czarujące doznanie.
   Z poprzedniego dnia zapamiętał tylko dwa słowa. Wernetum Kalisivium.   
  Co to było? Jakieś zaklęcie? Zwierzę? A może rzecz nienamacalna, jak sprawiedliwość czy męstwo? Ta sprawa dręczyła go i - co najlepsze - wcale nie dawała spokoju. Po prostu pragnął dowiedzieć się czegoś więcej. Jakiś punkt zaczepienia, cokolwiek. Tylko po co? Czemu aż tak mu zależało? Z jednego całkiem jasnego powodu. Nudziło mu się. Miał dość przypominania sobie... zdarzeń z jego życia i osób, które kiedyś poznał. Dosyć patrzenia na pielęgniarki. Choć czasami miało to swoje, nie tyle co dobre, ile zabawne strony. Na przykład któregoś dnia, gdy ból wysadzał mu czaszkę, przyszły do niego dwie pielęgniarki. Jedna wyglądała normalnie, jak na człowieka przystało, ale druga... Należy powiedzieć, że czasami pacjenci zarażają lekarzy oraz pracowników szpitala i niestety wychodzą z tego różne, dziwne rzeczy. Przykładem była właśnie owa pielęgniarka, która miała niebieskie włosy do ziemi, z czego czubek głowy był totalnie łysy, koci ogon wystający spod białego kitlu i dłonie oblazłe rybimi łuskami. W dodatku jedno oko miała zielone, a drugie pomarańczowe. Mimo wszystko nie pisnął ani słówka na temat jej wyglądu. Jak mawiają mugole, trzymał język za zębami.
   Ale właśnie teraz, kiedy czuł coś w rodzaju nicości, pustki, zorientował się, że wszystko wyraźnie słyszał, że kołdra była bardziej namacalna niż wcześniej. Zmusił oczy do otwarcia. I o dziwo, nikogo przy nim nie było. Leżał zupełnie sam w pustym pokoju szpitalnym. Białe ściany miały bardziej nasycony kolor niż dawniej, choć... czy to w ogóle zawierało sens? Okna były wymyte, a podłoga błyszczała bielą. Ach, ta biel... Wszędzie jej pełno. Coś zaświtało mu w głowie, ale znikło równie szybko, jak się pojawiło. Wsłuchiwał się w ciszę, próbując rozszyfrować jej język. Czasami cisza jest niezręczna, a kiedy indziej grobowa albo zupełnie swobodna. Od czego to zależało? Odpowiedź od razu mu się nasunęła. Od ludzi. To oni budują atmosferę i to od nich zależy, jaka ona jest. Rozejrzał się dookoła i po raz pierwszy, od swojego pobytu tutaj, wszystkie szczegóły od razu rzuciły mu się w oczy. Po prawej stronie stały trzy urządzenia i kroplówka z jakimś czerwonym płynem. Ciekawe co to było. Po lewej stało tylko jedno urządzenie i dwa krzesła zaraz przy łóżku. W kącie ustawiono kosz na śmieci, a koło okna trzy donice z kwiatami. Wyglądały normalnie, ale kto tam może znać prawdę. Może gryzły, gdy podeszło się za blisko, a może rosły czy malały w zależności od pogody. Nieważne. Gdy lekko przekręcił głowę i wyciągnął szyję, ujrzał szary stolik, a na nim... Okulary! Jego sercem wstrząsnęła radość i szczęście. W głębi duszy naprawdę martwił się o tę parę szkiełek. A obok leżał jakiś patyk. Po co komu takie coś? No po co?! Nagle przypomniał sobie, że to przecież różdżka.
James, ty idioto...
Skarcił się w myślach za swoją głupotę. Rozłożył się wygodnie i głęboko westchnął. Wyczuł, że coś się zmieniło. Jego umysł był czysty. Gotowy przyjąć wcześniej wypchnięte wspomnienia. Jakoś lepiej mu się oddychało. Widział dobrze, dostrzegł nawet kłębek kurzu pod ścianą, koło drzwi. Będzie musiał to zgłosić. Taki brud w szpitalu?! Niewybaczalne.  Wszystkie zapachy dochodziły do jego nosa z zadziwiającą prędkością. Czy to możliwe, że samotność tak podziałała? Może potrzebował takiej chwili. Bez bólu. Tylko on sam. Zamrugał oczami, bo wydawało mu się, że przestały działać. No tak, okulary. Potrzebował ich. Wysunął stopy zza kołdry i natychmiast z powrotem je schował. Zimno. Spróbował jeszcze raz. O, już lepiej. Zauważył, że był ubrany w jakieś duże, białe... coś. Zrobił kilka kroków i już miał sięgnąć po swoje prostokątne okularki, gdy coś go zatrzymało. No, nie. Kroplówka. Igła gwałtownie "wyskoczyła", a czerwony płyn rozlał się po jego przedramieniu, podłodze, a nawet po kołdrze. Zakręciło mu się w głowie. Podtrzymał się ściany, próbując utrzymać równowagę. Zrobił kilka kroków w tył, tym samym oddalając się od szarego stoliczka. O, nie! Nie po to zrywał to wszystko, by teraz tak po prostu dać okularom odejść! Niedoczekanie ich! Zasłabł i upadł na kolana, ale wciąż był przytomny. Podszedł do tego stołu i wymacał dłonią okulary. Miał je! Po chwili stracił przytomność i padł na podłogę. Pół minuty później do pomieszczenia weszły pielęgniarki i rodzice. Znaleźli Jamesa Pottera całego w kałuży czerwonego płynu i jego własnej krwi. A w lewej ręce ściskał swoje okulary.

~*~

   W powietrzu unosiła się woń pieczonego ciasta. Chyba szarlotki, o ile się nie myliła. Zeszła po schodach do kuchni i okazało się, że nos jej nie zmylił. Jabłecznik na sto procent.
- Pięknie pachnie - powiedziała do swojej mamy.
Brunetka uśmiechnęła się do córki i powróciła do ubijania jajek. Zapewne na kolejne ciasto. Jeśli chodziło o wypieki, to mogła piec w nieskończoność. Dorcas wyciągnęła z szafki swój ulubiony kubek i nastawiła czajnik, by zagrzać wodę na herbatę. W odróżnieniu od Ann, Meadowes nienawidziła zielonej herbaty. Wolała malinową albo owocową. Ewentualnie zwykłą, ale z dużą ilością cukru.
- Umyjesz te talerze? - Matka wskazała podbródkiem naczynia w zlewie.
- Jasne - odparła Czarna i podeszła do blatu. Odkręciła kurek, a po kilkunastu sekundach wszystko było umyte. - Załatwione.
Zalała torebkę herbaty i razem z kubkiem usiadła na fotelu w salonie przed sięgającą do sufitu choinką. Jej brat, Josh, udekorował ją po swojemu. Skończył Hogwart dwa lata temu i póki co nie miał pracy na cały etat, więc często przesiadywał w domu. Poznawał nowe zaklęcia i prawdopodobnie kilka z nich wykorzystał na choince. Biedne drzewko. Było lekko przekrzywione na prawą stronę, miniaturowy ghul królował na czubku, w dodatku kilka bombek zmieniało swój kształt co minutę, trącając przy tym inne bombki, więc w salonie cały czas było słychać ciche pobrzękiwanie. Oczywiście jej rodzice uważali to za bardzo kreatywne, ale ona pozostawiła to bez komentarza. Gdyby tylko mogła używać magii poza Hogwartem... Na pewno o wiele lepiej prezentowałaby się ta choinka. Po którą, tak nawiasem, następnego dnia miały pojawić się, znikąd oczywiście, prezenty! Była ciekawa jak zareagują jej bliscy na to, co im przywiozła. Ale najbardziej nie mogła doczekać się swojego prezentu. Od pewnego czasu zastanawiała się, co też takiego jej rodzice i brat wymyślili. Choć oczywiście nie zaprzątała sobie tym głowy non stop.
   Odstawiła kubek na ławę i wspięła się na górę do swojego pokoju. Nie był jakoś szczególnie wielki, ale też i nie malutki. Okazał się... idealny, w sam raz dla niej. W rogu stała duża szafa, cała zapełniona jej ubraniami, które się już prawie tam nie mieściły. Pod oknem znajdowało się biurko z kilkoma szufladami i obrotowym krzesłem. Łóżko stało na lewo od biureczka. Leżała na nim szkarłatna pościel z białymi kropami, ale w oczy rzucały się chyba z miliony poduszek, które ustawiono według wielkości. Toż, to tak nie może być! Meadowes nigdy nie dbała o takie ustawienie, ale jej matka... Gdy wstała rano, była zbyt zmęczona by pościelić, więc jej mama sama to zrobiła. I widać, czym to się skończyło. Dorcas usiadła przy biurku, wyciągnęła dwie kartki i nabazgrała na nich kilka słów do przyjaciółek. Zapytała tam między innymi o to, kiedy się spotkają na Pokątnej. Później padła na łóżko i pogrążyła się w lekturze. W końcu mogła sobie na to pozwolić! Chwila spokoju, nikt jej nie przeszkadzał. Nie martwiła się o zadanie domowe ani o kawały Huncwotów. Po kilku miesiącach nadszedł czas relaksu. Nareszcie...

~*~   

   Było południe. Jego mama już krzątała się po kuchni, a ojciec niestety był w pracy. Wezwali go, bo stało się coś ważnego. Natomiast on siedział w swoim pokoju i wyglądał przez okno, marząc o tym, by uciec do lasu. Jakoś nie przypadły mu do gustu te wszystkie ozdóbki i lampeczki. W ogóle te święta nie zapowiadały się przyjemnie. 
   Podszedł do drzwi i... zawahał się. Czy chciał znów ujrzeć zmęczoną twarz matki? Czy chciał słyszeć jej, mimo wszystko, przepełnione bólem słowa? Kiedy twoje dziecko jest wilkołakiem, nie jesteś w stanie wyzbyć się tego smutku. On czuł tą rozpacz w głosie swojej matki. Za każdym razem odczuwał to z taką samą siłą, jak za pierwszym. Po minucie stania w bezruchu postanowił wyjść z pokoju. Znalazł się w salonie. Był mały, ale przytulny. Ściany pomalowano na żółto, ale wszystkie meble były w odcieniach brązu. Na wewnętrznej stronie wejściowych drzwi, wisiał zegar z kukułką. Zupełnie jakby nie było miejsca na jednej ze ścian. W rogu stało pianino, na którym Glizdek grał, gdy odwiedzali go Huncwoci. To była jedna z niewielu rzeczy, które wychodziły mu naprawdę dobrze. Gdy grał, Remusowi wydawało się, że wszystko milkło i zostawały tylko delikatne dźwięki pianina.
   Gdy wszedł do kuchni połączonej z jadalnią, zobaczył drobną kobietę o blond włosach, tak bardzo podobnych do jego. Biegała od stołu do blatu kuchennego. Rozkładała talerze, sztućce, serwetki. Po chwili rozpoznał odświętną zastawę. Zdziwił się.
- Ktoś przychodzi? - zapytał, opierając się o ścianę.
- Tak, tak - odparła szybko.
I tyle. Nie powiedziała kto ani dlaczego.
Lunatyk nie dopytywał się, bo stwierdził, że to nie ma sensu. Tylko podszedł do blatu i oparł na nim ręce. Wciągnął głośno powietrze.
- Mamo?
Hope zatrzymała się na dwa kroki przed piekarnikiem. Odłożyła ściereczkę, wytarła dłonie o fartuch i podeszła do syna, po czym poklepała go po plecach. Jego ton zmartwił ją.
- Tak?
- Czy... czy wiesz coś może o... o wizjach, które miewają wilkołaki?
Zaskoczył ją.
- Nie, skąd. Czy ty...?
- No, tak jakby. Ale... nieważne, nie przejmuj się. - Cofnął się do drzwi. - Jakbyś potrzebowała pomocy, to mnie zawołaj. - I poszedł do swojego pokoju, zostawiając matkę w osłupieniu.
Po co w ogóle się o to pytał? Sam mógł coś wymyślić, czegoś się dowiedzieć. Ze złości uderzył dłonią o biurko. Prawie się nie połamało. Po tym bliskim spotkaniu zostało średniej wielkości, ale za to jakiej głębokości, wgniecenie. Świetnie, jeszcze niszczył meble. Super.
   Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak na podjazd wjeżdżał czarny samochód osobowy. Wysiadła z niego kobieta w średnim wieku, która upięła swoje czarne włosy w wysoki kok, i nastolatka. Miała długie, brązowe włosy, sięgające aż do bioder i oliwkową karnację. Nie znał jej. Tak naprawdę pierwszy raz ją widział. Szybko się jednak domyślił, że to dla nich jego matka szykowała uroczysty poczęstunek.
- Remus!
W błyskawicznym tempie, wręcz wilczym, znalazł się w kuchni.
- Błagam, nalej soku do dzbanka i postaw na środku stołu, za chwilę... - W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. - No właśnie. Już idę! - krzyknęła głośniej.
Lunio pospiesznie wykonał prośbę mamy, po czym przystanął i patrzył jak Hope witała przybyłych gości. Nie pomylił się. Istotnie do ich domu weszła tajemnicza kobieta wraz z, jak podejrzewał, córką. Podał dłoń kobiecie i grzecznie się przywitał. Bąknął nieśmiałe "Cześć!" do dziewczyny i powiesił ich płaszcze. Wrócił do jadalni.
- A to jest mój syn Remus. - Matka złapała go delikatnie za ramię i pociągnęła w stronę stołu. - Siadaj, kochanie. - Na te słowa, posłał mamie spojrzenie, które mówiło jedno. Nie rób mi siary.
- Och, wiem, bardzo uroczy - zaszczebiotała kobieta w koku. - Wydaje mi się, że razem z Lissą są w tym samym wieku. - Uśmiechnęła się do Gryfona. - Masz piętnaście lat?
- Tak, proszę pani - odpowiedział uprzejmie, czując na sobie wzrok Lissy.
Niepewnie spojrzał w jej kierunku. Faktycznie, przeszywała go spojrzeniem. Poczuł się odrobinę spięty. W Hogwarcie niewiele osób zwracało na niego uwagę, zwłaszcza jeśli chodziło o płeć przeciwną. Szatynka uśmiechnęła się do niego, a on to odwzajemnił. Wytarł lekko spocone ręce o spodnie. Czemu tak się zachowywał? Przecież dopiero ją poznał! Coś tu nie grało. Była jakaś... inna. Zupełnie jak on, ale chyba w tym lepszym znaczeniu. Okazja, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, nadarzyła się zaraz po obiedzie, (mięso było przepyszne) kiedy Hope zaproponowała, żeby Remi zabrał koleżankę na spacer po okolicy.
- Jasne, czemu by nie? - Podszedł do wieszaka na okrycie wierzchnie i podał dziewczynie płaszcz. Sam narzucił na siebie kurtkę i nawet jej nie zapinając, wyszli z domu.
   Poprowadził ją w kierunku centrum miasteczka. Po drodze pokazywał najlepsze sklepy, opowiedział trochę o historii miasta, przeszli się nawet po malutkim parku niedaleko kościoła. Drzewa były pozbawione liści, a śnieg skrzypiał pod ich butami. Mróz lekko szczypał w nos i gryzł zimnem policzki. Dziewczyna co kilka kroków dmuchała w swoje ręce, próbując je, choć trochę ogrzać.
- Powiedz mi coś o sobie - przerwała jego potok słów.
Chyba pierwszy raz się odezwała w jego obecności. Jej głos brzmiał jak śpiew ptaków.
- Emm, co chcesz wiedzieć? - spytał zmieszany.
- Cokolwiek - zaśmiała się. - Co lubisz robić? Jaki jest twój ulubiony kolor? Masz... dziewczynę?
To ostatnie pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Co ona kombinowała? Od początku wydała mu się jakaś inna, dziwna, obca. Zazwyczaj chyba nie pyta się o takie rzeczy na początku znajomości. No, przynajmniej on tak nie robił. Przygryzł dolną wargę. Czy na coś liczyła? W ogóle skąd się tu wzięła? Kim była? Totalnie się wyłączył, gdy jego mama rozmawiała z Panią Kok. Nawet nie usłyszał jej prawdziwego nazwiska.
- Czyżbym cię zawstydziła? - Pokazała rząd białych zębów. - W porządku, może ja zacznę.
I wtedy tak naprawdę ją poznał. Lissa Villent, piętnaście lat. Hobby: jeżdżenie na deskorolce. Lubiła się śmiać, była odważna, błyskotliwa. Czasami szczera do bólu. Nienawidziła, gdy ktoś jej przerywał w pół zdania. Uwielbiała koty, sama miała cztery w domu. Właśnie się przeprowadziła z matką do jego miasta. Miała nadzieję na częstsze spotkania, gdyż od razu go polubiła.
- A chłopak? - zapytał, choć wcale go to nie interesowało. Po prostu chciał zobaczyć, jak zareaguje. Kiedy przeczącym ruchem głowy oznajmiła, że go nie miała, dodał: - A masz kogoś na oku? - Zaśmiał się.
- Może - odparła i się zarumieniła.
Nie wiedział co to znaczyło. W końcu był tylko chłopakiem...

~*~

   Ann opłakiwała zmarłą babcię.
Nie cieszyła się ze świąt Bożego Narodzenia w nawet najmniejszym stopniu. Myślała tylko o babci i o tym jak była wspaniała, jak wielu rzeczy ją nauczyła. Tylko o tym. Pragnęła ją zobaczyć, usłyszeć jej głos, poczuć jej ramiona chroniące przed złem świata. Ale nie mogła. Zabrano jej to w najbardziej brutalny sposób. A Lorens nic nie mogła zrobić. Po prostu już nie było Caroline. Nie istniała. 
   Otarła ręką czerwone oczy i zaczęła wkładać kurtkę. Razem z rodzicami miała pojechać odwiedzić dziadka, sprawdzić jak się czuł. Blondynka nie miała ochoty tego robić, ale ojciec bardzo nalegał. Nie mogła go zawieść, nie w takich chwilach. Nie, w trakcie tych cichych dni wypełnionych szlochaniem. Nawet nie zauważyła, jak doszła do samochodu i do niego wsiadła. Toyota pomknęła przed siebie, zostawiając pusty dom za sobą. 
   Wieść o śmierci ukochanej babci była dla Ann bardzo bolesna. Przez dwa dni nie robiła nic poza płakaniem i wspominaniem. Tych wszystkich cudownych chwil, które spędziła w towarzystwie babuni. I nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej serce pękło na pół. Czuła w tym miejscu tylko pustkę. Dziura wypełniona nicością. Wszystko się posypało. Emocje wypełniły jej głowę, wspomnienia zalały umysł, jej własne potrzeby zostały wyrzucone do kosza. Nie było nic gorszego, niż godzinne rozmyślania... O życiu, o śmierci, o sensie istnienia. I ten ból budzący w nocy, nagła potrzeba płakania. Gryfonka nie jadła, nie piła, spała po dwie godziny dziennie. Po prostu nie mogła wykonywać tych czynności. Na początku jeszcze wołała matkę, ale potem przestała, bo to nie miało sensu. Mama nie potrafiła jej uspokoić. Ona sama tego nie umiała. Leżała więc na łóżku i wpatrywała się w sufit, jakby to mogło przywrócić życie jej babci. Jakby to mogło dać cokolwiek. Trzeciego dnia nie miała już czym płakać. Pozostały jej krzyki. Wylewy złości - na rodziców, na świat, na życie. To było takie niesprawiedliwe. Jej babcia nie zasługiwała na tak szybką śmierć. Nie dożyje jej szesnastych urodzin, nie będzie na jej ślubie, nie zobaczy jej dzieci. To doprowadzało Ann do szaleństwa. Miała ochotę zniszczyć wszystko na swojej drodze, zabić tych, którzy zabili Caroline. Zwątpiła w to, co miała. Czuła się... źle, samotnie. Nie pomagały słowa rodziców, tulenie matki. Nie pomagało nic. Kompletnie. Były tylko pustka i złość na morderców. I to powoli ją wykańczało. Chciała uciec z domu, wypić butelkę Ognistej Whiskey, by w niej utopić smutek i wszystkie swoje troski. Raz wyszła z domu i położyła się na śniegu. Przemokły jej ubrania, włosy. Zimno otaczało ją ze wszystkich stron i o dziwo, to jej pomagało. Wydawało jej się, że jest bliżej rozwiązania problemów, bliżej babci... Ale jednocześnie nie czuła nic. Tylko ten chłód, przenikający przez jej ciało, przez duszę. Pogodziła się z faktem, że Caroline nie wróci, że to koniec. Beznadziejnie beznadziejny koniec. Coś rozdzierało ją od środka. W drodze do dziadka zrozumiała, co to było. Świadomość. Doskonale wiedziała, że babcia nie żyła, była tego świadoma. I to ją dręczyło. Że dowiedziała się o wszystkim od rodziców, ale nie mogła już nic zrobić. Bo było za późno. Spóźniła się o kilka dni. Z jednej strony to dużo, z drugiej prawie tyle, co nic. 
   Gapiła się bezmyślnie w ulice mijane po drodze. Wysiadła. Szła w stronę domu dziadka. Kiedyś również babci. Zignorowała to. A przynajmniej próbowała. Weszła do środka. Było cicho, ciemno, zimno. Jak na cmentarzu, który odwiedziła poprzedniego wieczoru. Dziadek siedział w fotelu, pogrążony w myślach. Jak ona przed wyjściem z domu albo w drodze do niego. To, że ich w ogóle zobaczył, można było poznać po wzroku obejmującym całe pomieszczenie i lekkim skinięciu głowy. Milczał. Jak każdy. Nagle wydał jej się taki bliski. Chyba dostrzegła w nim samą siebie. 
- Wyjeżdżasz? - Głos jej ojca sprowadził zebranych na ziemię.
- Tak - wychrypiał z francuskim akcentem. - Przeprowadzam się. Sprzedaję dom.
Dopiero wtedy blondynka dostrzegła kartony ustawione wszędzie, gdzie się dało. Aż dziwne, że się o żaden nie potknęła. Matka oszalała z gniewu, kipiała złością. Ojciec tak samo. Ale ona rozumiała. Zbyt wiele bolesnych wspomnień wiązało się z tym domem, dlatego dziadek go sprzedawał. Podeszła do niego i go przytuliła. Rodzice zamilkli. 
- To dobrze, dziadziusiu - mruknęła. - To wspaniale.
Odetchnął głęboko. Przynajmniej wnuczka go rozumiała. 
   Kiedy pół godziny później była z powrotem w domu, mama weszła na chwilę do jej pokoju.
- Kochanie? - Nie odpowiedziała. Nie miała o czym mówić. - Wiem, że dopiero jutro należy odpakować prezenty, ale tata i ja... - Świetnie, pewnie muszą pojechać do Ministerstwa, do pracy. - My musimy wyjść, więc... - urwała. Spojrzała córce w oczy i przytuliła ją. Po raz pierwszy zadziałało.
- Mamo... - załkała blondynka. - Dlaczego? Dlaczego?
Pytała o babcię. Matka nie odpowiedziała. Po prostu wręczyła Gryfonce małą paczuszkę, pocałowała w czoło i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Po minutach ciszy dziewczyna w końcu odpakowała prezent. 
Zasłoniła dłonią usta na widok pięknego, srebrnego łańcuszka w kształcie serduszka. Można było go otworzyć, a więc na pewno w środku były zdjęcia. Spodziewała się czyje.
Wdech. Wydech. Otworzyła. 
Po lewej stronie zdjęcie ojca, po prawej matki.
A w samym środku portret babci. Uśmiechała się.
Nie zebrało jej się na płacz, choć spodziewała się takiej właśnie reakcji. Tym razem było inaczej, lepiej. Zrozumiała, że nie może cofnąć czasu. Że co się stało, to się nieodstanie. Jedyne co mogła zrobić, to...
Żyć dalej.      
    

środa, 10 grudnia 2014

Rozdział 15. cz. II ”Świąteczne” klimaty.

Witam wszystkich! :D
Rozdział pisany, cholibka ile ?! Aż trzy tygodnie?!
Tak, prawda, niestety. Tak wyszło. Ale jest!
Ma 10 stron, więc myślę, że to Was zadowoli, choć ociupinkę :) Ostatnio mało Lily - zmieni się. Mało Jamesa - zmieni się. A właśnie! James - nic nie zdradzam, oprócz tego co napisałam wcześniej. Niespodzianka i tyle :D Muszę powiedzicć coś na usprawiedliwienie za to czekanie. Otóż... Szkoła. Chyba wszyscy to znają. I mnie nie oszczędziła :(
Jak minęły mikołajki? :) Jakieś fajne prezenty? Spadł już u Was śnieg? Bo u mnie nie :( Jak już zimno, to na całego!
Gadam od rzeczy XD Cóż, rozdział dedykuję Marii Wajdzik :) Liczę na Twój komentarz również pod tym rozdziałem! :)

Zapraszam do czytania i komentowania :)
Panna Nikt

[EDIT] Błędy poprawione :)
_____________________________


Rozdział 15. cz. II ”Świąteczne” klimaty.

   Po niespokojnej nocy nastał dzień. Przez niektórych bardzo długo wyczekiwany. A mianowicie - sobota. Większość wychodziła do Hogsmeade, a mniejsza część postanowiła zostać w zamku i przygotować się do wyjazdu, gdyż już w niedzielę ze stacji miał odjechać pociąg Hogwart Express. Uczniowie z nieskrywaną radością marzyli o spotkaniu z rodziną czy znajomymi ze świata mugoli.
  Śnieg wesoło prószył za oknem, a całe błonia były nim zasypane. I choć zamek ogrzewano, trzeba było dmuchać w dłonie i otulać się dodatkowymi swetrami. Na każdym kroku można było ujrzeć pięknie udekorowane choinki czy usłyszeć kolędy śpiewane przez duchy. Śmiechy Hogwartczyków było słychać dosłownie wszędzie. Wszyscy porzucili książki i szaty szkolne, zostawiając je głęboko upchnięte w kufrach lub pod łóżkiem. Uczniowie czuli tylko nadchodzące święta.
- Ann! - sapnęła Lily. - Pospiesz się!
Blondynka w pośpiechu zapięła kurtkę i wybiegła na szkolny dziedziniec. Biegiem pokonała trzydzieści metrów i wpadła do ruszającego powozu. Nie był przez nic prowadzony. Gryfonka oddychała głośno, próbując włożyć rękawiczki na zamarznięte ręce.
   W drodze do wioski towarzyszyły jej śmiechy przyjaciółek i ich wesoła paplanina. Ona w tym nie uczestniczyła. Była zbyt pochłonięta myślami. O powrocie, o domu, o rodzinie... Z niewiadomych powodów odetchnęła z ulgą, gdy dojechały na miejsce. Wyszły z pojazdu i stanęły koło siebie.
- To gdzie najpierw? - zapytała Meadowes, która była w dużo lepszym nastroju niż dwa dni wcześniej. - Proponuję Miodowe Królestwo albo Zonka, co wy na to?
- Nie - zaprotestowała Ruda. - pewnie jest tam cały tłum ludzi. Lepiej chodźmy do Scrivenshafta...
- To ten sklep z piórami? - spytała Lorens, skacząc w miejscu z zimna.
- Nie tylko - odparła tajemniczo Evansówna.
   Ruszyły przed siebie główną drogą. Minęły zatłoczone zakłady. Kiedy dotarły na koniec uliczki, okazało się, że Scrivenshaft wcale nie był opustoszały, jak im się wydawało. Otworzyły drzwi, uruchamiając dzwonek wiszący nad nimi. Po lokalu przechadzało się sporo ludzi, często biorąc coś z zamiarem zakupu. Ściągnęły czapki i nieznacznie rozpięły płaszcze. Placówka okazała się większa, niż zapamiętały. W powietrzu unosiła się przyjemna woń pieczonych pierniczków, a na ścianach zawieszono radujące społeczeństwo tabliczki - "PRZECENA! NAWET O 50%".
   Dziewczyny podeszły do jednej z półek i rozejrzały się w poszukiwaniu prezentów dla bliskich. Dor zainteresował ogromny, czarny budzik, który stawiał czarodzieja na nogi, wykrzykując w kółko na cały regulator jedno zdanie.
- Wstawaj, śmierdzący leniu! - Meadowes śmiała się w niebogłosy, a napotykając pobłażliwe spojrzenie współlokatorek, wykrztusiła dwa słowa:
- Dla brata... - Po czym wzięła urządzenie w dłoń i wyciszyła. - Ale będzie frajda!
Ann doszła do stoiska z gitarami. Dostrzegła jedną w tonacji ciemnego brązu z pozłacanymi strunami. Kołki do napinania strun były koloru czekolady. Stanęła jak wyryta i gapiła się na instrument przez kilka minut, gdy w końcu Lilka potrząsnęła nią.
- Halo! Ziemia do Ann! - Zaśmiała się. - Patrzysz na tą gitarę i patrzysz. Weź ją do ręki, mówię ci będzie jeszcze lepsza... - A widząc jej niedowierzającą miną, dodała: - Na serio, bierz ją.
Lorens spoglądnęła na instrument. Czemu tak ją oczarował? Czym? Mimo wszystko wyciągnęła dłoń w jego stronę. A po chwili jej palce poczuły gładkie, lakierowane drewno. Podniosła prawe kolano, oparła na nim brzeg gitary, a lewą ręką przyłożyła do "szyjki". Kiedyś tata ją uczył, jak się gra. Wywołała z zakamarków pamięci ten dzień i delikatnie, prawie w ogóle, zjechała prawą ręką w dół, zahaczając o struny.
- Nie, nie mogę - odparła, gdy tylko do jej uszu dotarła muzyka. - To nie dla mnie...
- Właśnie, że tak. To twoja bratnia dusza - przyznała Czarna i zaczęła grać na niewidzialnej gitarze. - Widzisz? Ja tego nie potrafię!
- Kup ją - doradziła Ruda. - Pasuje ci...
- Ale to nie miał być prezent dla mnie, tylko dla... mamy i taty! - protestowała Lorens. - Poza tym jest za droga, nie starczy mi na nic więcej...
- Myślę, że rodzice chcieliby, żebyś ją kupiła - stwierdziła Meadowes. - Byliby szczęśliwi.
- Nie - jęknęła Blondi. - Nie przekonujcie mnie, nie mogę...
Odłożyła instrument z wielką niechęcią. Natychmiast ktoś inny ją chwycił.
- Em, przepraszam, ja biorę tą git...
- Ale ją odłożyłaś - zauważyła kobieta, która stała obok. - To jednoznaczne z...
- Biorę ją - oświadczyła Ann i wyrwała z jej rąk czekoladową piękność. - Idziemy?
Dziewczyny parsknęły śmiechem.
- Nie, nie biorę jej - przedrzeźniała ją Lilka, a policzki Lorens pokryły rumieńce.
- Oj, no dobra... Zmieniłam zdanie.

~*~

   Pół godziny później wyszły ze sklepu obładowane torbami. Evans kupiła złotą broszkę dla mamy, średniowieczną fajkę dla ojca i garść świecących kuleczek dla siostry, które odpowiadały za takie same funkcje jak lapmy. Wiedziała, że i tak ich nie przyjmie, więc wybrała te, co jej się na pewno nie spodobają, a za to ona, Lily, pokochała od pierwszego zaświecenia. Dor opatrzyła się w srebrne kolczyki dla matki, radio, które samo wybierało piosenki dla taty i oczywiście gadający budzik dla starszego brata. Natomiast Ann dźwigała futerał na gitarę, w którym łatwo się domyślić, co było.
- Wstąpimy na czekoladę? - spytała Meadowes. - Muszę się rozgrzać. Zimno jak diabli.
- O, tak! - przytaknęła zielonooka. - Jestem za!
   W zasadzie blondynka nie miała nic do gadania, choć i tak zamierzała wziąć filiżaneczkę kakao. Podreptały w stronę centrum i niedługo potem odnalazły bar Pod Trzema Miotłami. Weszły do gospody, otrzepały się ze śniegu i rozpięły kurtki. Dopiero wtedy zorientowały się, jaki panował tam tłok. Widocznie klientów wciąż przybywało. Ktoś wpadł na nie z prawej strony i Lorens o mało nie upuściła swoją nową zdobycz.
- To bez sensu! - powiedziała, starając się przekrzyczeć harmider. - Za nic nie znajdziemy miejsca, lepiej zamówmy coś na wynos... - Dziewczyny potaknęły ponuro. Żadna nie chciała opuszczać ciepłego baru, ale nie było innego wyjścia.
   Dori przecisnęła się przez tabun ludzi i w końcu stanęła przy ladzie. Zamówiła trzy mleczne czekolady na wynos i po paru minutach wróciła z trzema tekturowymi kubkami w dłoniach.
- Zabierać to! - wrzasnęła. - Parzy mi skórę!
Przyjaciółki parsknęły śmiechem, ale posłusznie wzięły swoją porcję. Wyszły na zewnątrz, a zimne powietrze powitało je z otwartymi ramionami.
- G-g-gdzie teraz? - zapytała Lil, szczękając zębami.
- Z-z-znam pewne miejsce - odparła Meadowes.
   Dziewczyny poszły za nią, ogrzewając dłonie parującymi kubkami. Szły przez kilka minut, czasami grożąc Doruś za zbyt długą podróż. W końcu doszły do wielkiego, zamarzniętego jeziora. Lily i Ann były tam po raz pierwszy, ale nie Dorcas. Już kiedyś tam przyszła. Syriusz ją tam zaprowadził i... to wtedy ją pocałował. Gryfonka odepchnęła od siebie powracające wspomnienia, nie pozwalając im... Za późno. Znów poczuła te pocałunki na swoich ustach, dotyk tych palców na twarzy... Po co tu wróciła? Przecież ona i Syriusz to już przeszłość... Choć tak naprawdę nigdy nie byli razem. Black nigdy nie zapytał czy chciałaby być jego dziewczyną ani nie podarował kwiatów... Nie było o czym gadać. Kwiaty. Dylan. Zerwanie. No, nie! A teraz on!
   W przypływie nagłego zdenerwowania wzięła duży łyk gorącej czekolady. Płyn rozlał jej się w ustach, zostawiając za sobą gorące uczucie ciepła. O, tak... Tego potrzebowała w śnieżny, zimowy dzień. Jej ciało momentalnie się rozgrzało.
- Świetnie tu - odparła Lily, stając koło niej. - Jak w jakiejś bajce czy coś.
- Nasz świat jest bajką - zauważyła Lorens, która do nich dołączyła.
Stały tak we trzy, wpatrując się w jezioro przed sobą. Otaczała je mgiełka ich wydechów, ale zdawały się przestać odczuwać chłód. Nagle gorąca czekolada Evans upadła na ziemię, rzeźbiąc własne dróżki w stronę zamarzniętego jeziora. Przyjaciółki spojrzały na nią pytająco, a ona tylko wskazała głową centrum. Ponad dachami domów i gospodarstw unosiły się kłęby dymu. Pożar. Na pewno.

~*~

   Pobiegły czym prędzej w stronę wioski. Zostawiły swoje pakunki na ziemi i pognały przed siebie. Dotarły w błyskawicznym tempie. Zdyszane rozglądały się po niebie, próbując ocenić, który budynek płonął. Zobaczyły, jak tłum wchodził w głąb miasteczka. Podążyły za nim. Czarnej zdawało się, że zobaczyła Dylana w tej zgraji ludzi w towarzystwie Alyson Dark, dziewczyny, która zrzuciła Jamesa z miotły. Potem jednak zniknęli jej z oczu.
   Były rozgrzane po morderczym biegu, ale wiatr wiał tak silnie, że już wiedziały, że się
rozchorują w najbliższym czasie. Ann zakaszlała. Opatuliła się kurtką i nałożyła ponownie rękawiczki. Trzęsła się z zimna, prawdopodobnie już była chora.
   Usłyszały pełne strachu wrzaski mieszkańców i turystów, a wkrótce na własne oczy zobaczyły dom smagany jęzorami ognia. Ściany były kompletnie osmolone, a z dachu nie pozostało nic. To już była ruina. Wydawało się, że za chwilę ogień przeniesie się na inne budynki. Ktoś biegł po wiadro zimnej wody, a ktoś inny zasypywał dom śniegiem. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Gryfonki przyłączyły się do gaszenia pożaru, a potem odeszły na bok.
- Ktoś był w środku? - zapytała Ruda jakiejś kobiety.
Ona tylko głośno załkała. Po chwili wzięła głęboki oddech i odrzekła łamiącym się głosem:
- Rodzice i czwórka dzieci. - Wymieniła ich wiek: - Dziesięć, sześć, trzy i dwa lata. Wszyscy nie żyją.
   Zapanowała cisza. Nikt się nie odezwał, a słowa kobiety zawisły w powietrzu. Nikt nie przeżył... Lorens zaniosła się płaczem, Dor osunęła się na ziemię, a Lila wpatrywała się tylko tępo w dom. A raczej w miejsce, gdzie kiedyś stał. Nie znały tych ludzi, ale i tak czuły żal. Ogromny ból gdzieś w środku. W sercu. Czy to mogło kiedyś spotkać i ją? To sprawka Voldemorta i Śmierciożerców? Zielonooka przetarła załzawione oczy. Pomogła wstać Meadowes, która była zbyt osłabiona, by zrobić to samodzielnie. Po czym otoczyła ramieniem Blodni i westchnęła głęboko. Nie mogły się załamać. Musiały wracać.
   Zahaczyły o jezioro i zabrały swoje rzeczy, na szczęście nikt ich nie zabrał i nie przemokły
bardzo. Doszły do czekających powozów w towarzystwie ponurych nastrojów i plączących się nóg. Wsiadły, szybko stawiając każdy krok, jakby nieprowadzone przez nikogo ani nic pojazdy miały niespodziewanie odjechać. Gapiły się bezmyślnie w szyby. Wciąż dostrzegały spaliny.
   To mogła być jedna sekunda. Tylko tyle potrzeba było czasu, by wzniecić pożar. I tyle, by nikt się nie uratował. To był stary dom z drewna i ogień pewnie szybko się rozniósł. A potem, jak za dotknięciem różdżki wszystko poszło z dymem. Nie zostało nic. Żadna pamiątka. Żaden człowiek. Był tylko smog. Szary, zabierający życie dym. I ten czerwony odcień ognia. Te gorące języki smagające ściany, meble, ciała. Każdego dnia ktoś umierał, ale nie zawsze z własnej winy. Czasami było to... morderstwo z premedytacją.
- To był Dylan. - Głos Dorcas był lodowaty, ale mimo wszystko słaby. - To on, na pewno.

~*~

- Czemu te święta nie mogą być normalne? - Black siedział na swoim łóżku i przeglądał mugolskie czasopismo, Peter pakował swoje manatki do kufra, gdyż miał wyjechać następnego dnia, a Remus, który zrobił to już dawno temu, stał na środku sypialni i nerwowo gestykulował.
- A co nie jest normalne, Luniu? - spytał, nawet na niego nie patrząc, Syriusz.
- Jeszcze pytasz - prychnął Gryfon. - Najpierw Jim, a teraz ten pożar.
- Co? Jaki pożar? - Glizdogon wyglądał na zdezorientowanego.
Lupin jęknął ze zniecierpliwienia.
- Pożar w Hogsmeade, Peter. Mówiłem ci, że Barry z Zielarstwa wrócił z wioski i wszystko mi opowiedział. Słuchałbyś mnie czasem - rzucił i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
   Nikt go nie słuchał, nie zwracał na niego uwagi. Błyskawicznie przeszedł przez Pokój Wspólny. Przelazł przez portret i zszedł po schodach na piąte piętro. Ruszył w stronę łazienek Prefektów. Kiedy już się w niej znalazł i sprawdził czy nikogo nie było podszedł do umywalek. Ochlapał twarz i ręce zimną wodą, licząc na orzeźwienie.
   Czuł się... dziwnie. Jakby cierpiał, bo ktoś inny czuł ból. Był rozdrażniony, zdekoncentrowany. Rozdarty. Smutny. Co to wszystko miało znaczyć? Nie wiedział, czy to było związane z pożarem, ze szkołą albo z nadchodzącymi świętami. Oparł się niedbale o umywalkę i poczochrał sobie włosy. Gdy zamknął oczy, zobaczył tylko pochłaniającą go czerń.
   Znajdował się w Świętym Mungu. Poznał to od razu, gdyż bywał tu często, odwiedzając chorego dziadka kilka lat temu. Pierwsza myśl, która przyszła mu go głowy to: "James!". Czy znalazł się tam, by go zobaczyć? Ale to nie miało sensu. Wtem zobaczył pana Pottera. Wiedział, że pracował jako auror. Był starszą wersją swojego syna. Jak dwie krople wody. Te same włosy, oczy i prostokątne okulary na nosie. Remus podążył za nim. Ojciec Jima szedł długim, wyczyszczonym do połysku korytarzem. Kiedy jednak wchodził do jakiegoś pomieszczenia, Lupin nie ujrzał Rogacza.
   Pokój był niewielki, ale spokojnie pomieścił duże łóżko, kilka sprzętów do mierzenia ciśnienia i innych rzeczy, malutką umywaleczkę i trzy krzesła w pobliżu posłania. Na łóżku leżała jakaś podstarzała kobieta, była nieprzytomna. Miała siwiejące, sterczące włosy i usłaną sińcami twarz. Oddychała wolno, prawie niedostrzegalnie. Pan Potter podszedł do małżeństwa i starca przy łóżku kobiety.
- Matt - powiedział i uścisnął wysokiego mężczyznę. - Elizabeth. - Pocałował stojącą obok
blondynkę w rękę.
- My się chyba nie znamy. - Remmy usłyszał w tym zdaniu wyraźnie francuski akcent. Staruszek wyciągnął dłoń w stronę Charlusa. - César Daquin - "A więc Francuz..." pomyślał Lunatyk i stanął obok, by lepiej się mu przyjrzeć. Stara, zmęczona twarz i te brązowe oczy... Tak, te oczy mu kogoś przypominały. Wystarczyła sekunda, żeby przypomniał sobie, o kogo mu chodziło. Ann. To takie oczywiste.
- Charlus Potter. - Uścisk dłoni.
   Gdy jedno urządzenie zapiszczało, Francuz natychmiast wrócił do łóżka, jak domyślał się Remus, swojej żony. Rozpoznał starca ze sklepu miotlarskiego na Pokątnej.
- Matt, możemy porozmawiać? - Obaj wyszli z pokoju i stanęli na korytarzu, a razem z nimi Lupin.
Czuł się jakby zaglądał w czyjeś wspomnienie, ale postanowił później nad tym pomyśleć. Kim był ten cały Matt? Wyglądał na czterdziestoletniego faceta, zmęczonego życiem. Był dobrze zbudowanym mężczyzną, choć Gryfonowi zdawało się, że był jakoś dziwnie... wychudzony. Domyślił się, że to ze stresu. Na twarzy Matta dostrzegł kilkudniowy zarost.
- Co się stało? - Pierwszy odezwał się tata Jamesa.
- Caroline... Śmierciożercy ją dopadli w ministerstwie... - Brunet umilkł na chwilę, a potem dodał łamiącym się głosem. - Godzinę temu stwierdzili zgon, ale potem okazało się, że jednak żyje... Ledwo, ale jednak... - Charlus poklepał go po plecach. - Biuro zostało doszczętnie zniszczone...
- Wiem - odpowiedział pan Potter. - Dostałem wiadomość od Gwina.
Lunio przetrawił usłyszane informacje. Niejaka Caroline pracowała w Ministerstwie razem z panem Potterem i najwyraźniej też z Mattem...
- Czy Elizabeth...?
- Jest jej ciężko, nie radziłbym pytać o... to zajście z Caroline.
- Jasne - odparł pospiesznie auror. - Rozumiem.
   Zza rogu wyłoniła się pielęgniarka z tacą leków i przeróżnych eliksirów. Podeszła do nich i uśmiechnęła się blado. Była niskiego wzrostu, przeciętnej urody. Pełne usta podkreśliła czerwoną szminką.
- Panie Lorens... - odezwała się, a Remmy zamarł. Co powiedziała? Lorens? To był ojciec Ann? - ...kolejna dawka, jeśli chcemy utrzymać Caroline przy życiu, czy będzie pan chciał...
Drzwi do pokoju, w którym leżała Caroline, otworzyły się ze skrzypnięciem. Wyłoniła się Elizabeth. Miała czerwoną, zapłakaną twarz, z jej oczu lały się łzy. Drżącym ruchem głowy przekazała wiadomość. Nie było już kogo utrzymywać przy życiu.
   Blondyn otworzył oczy. Leżał skulony na podłodze w łazience Prefektów. Oddychał szybko. Zrozumiał ten obraz, wspomnienie czy cokolwiek to było. Jeśli się nie pomylił, to babcia Ann... nie żyła. Umarła. Stanął na nogi i chwiejnym krokiem podszedł do umywalek. Odkręcił kurek, pozwalając zimnej, bieżącej wodzie spłynąć do kanału. Tym razem włożył pod kran całą głowę. Po plecach przebiegły dreszcze, gdy poczuł jak woda schładzała jego kark. Przejechał dłonią po twarzy i włosach, wyciskając z nich ciecz. Zastanawiał się, czy to co ujrzał zdarzyło się naprawdę i dlaczego... to ON to zobaczył, a nie Ann. Kojarzył i układał po kolei wszystkie fakty. Po czym doszedł do wniosku, iż to całe zajście w łazience było dziwne, to jednak prawdziwe. Przejechał dłonią po mokrych włosach. Ściągnął mundurek i koszulkę, a potem wytarł nią włosy. Szatę nałożył na gołą pierś. Gdy jego czupryna nadawała się jako tako na ujrzenie świata zewnętrznego, skierował się do drzwi. Przystanął z ręką na klamce. Co miał zrobić? Powiedzieć Ann? Tak, to na pewno. Nie będzie trzymał tego przed nią w tajemnicy. Tylko jak jej to przekazać? Wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi.
   Pobiegł truchtem do Wieży Gryffindoru. Powiedział hasło Grubej Damie i kiedy przełaził przez dziurę, dostrzegł blond włosy do łopatek.
- Ann! - zawołał, a ona przystanęła na jednym ze stopni i odwróciła się. W rękach ściskała futerał na gitarę zapewne z nią w środku.
- Tak? - spytała, gdy stanął przed schodami. - O co chodzi?
- Musimy pogadać, to ważne - mówił poważnie, patrząc jej w oczy. Czy była w stanie z nich coś wyczytać? Że to, co usłyszy, wcale nie będzie przyjemne? - Może po kolacji i lepiej żeby nikt nas nie podsłuchał.
- Nie ma sprawy - uśmiechnęła się, a potem jej wzrok powędrował ku trzymanej w jego dłoni zwiniętej, mokrej koszulce. Rzuciła mu pytające spojrzenie. - Co ty...? - nie dokończyła, tylko zaśmiała się cichutko.
   Lunatyk miał nogi jak z waty, a na twarz wpłynął rumieniec. Miała taki piękny śmiech... Mógłby słuchać go dniami i nocami. Pożegnał się z nią i odprowadził wzrokiem po schodach, po których wspinała się z gracją, jak wróżka. Dopiero, gdy usłyszał zamykane drzwi, skierował się do swojej sypialni. Teraz musiał przygotować się do poważnej rozmowy. Ale najpierw czekała go spowiedź u Blacka. Jęknął w duchu. Łapa zawsze wypytywał go o wszystko, poczynając od treści zadania domowego, a kończąc na sprawach związanych z wilkołactwem, które były bardzo poważne. Spodziewał się, że i tym razem jego przyjaciel nie powstrzyma się od zadania tysiąca pytań. Taki był ciekawski.

~*~

- Drodzy uczniowie, proszę o ciszę! - zagrzmiał profesor Dumbledore, a wszelkie gadaniny ucichły. Właśnie był czas kolacji i wszyscy znajdowali się w Wielkiej Sali. Milion talerzy ustawionych na pięciu stołach, uginało się pod ciężarem kolorowych i smacznych potraw. - Jak wiecie… - dyrektor zrobił przerwę i objął wzrokiem całe pomieszczenie. - Dziś po południu w Hogsmeade wybuchł pożar. - Zapanowała grobowa cisza i tylko głos Dumbledore'a niósł się echem. - Domyślacie się pewnie, że to sprawka Śmierciożerców... - Parę osób zakryło twarze dłońmi z przerażenia. - Ale nie do końca. - Nikt nie krył zdziwienia na słowa profesora. Kto mógł zrobić coś tak okropnego? - Świadkowie tego przykrego zdarzenia, tego aktu przemocy powiedzieli mi, że... - Wszyscy wstrzymali oddech. - Zrobili to uczniowie z naszej szkoły. - Po zgromadzonych przeszedł szmer rozmów. – Pomyślcie… - podniósł głos Albus, uciszając ich ponownie. - …czy opłacało się. Czy warto było zabić? - Zatrzymał spojrzenie na sekundę dłużej na stole Slytherinu. - Nie mam dowodów, ale jeśli je zdobędę, mogę wam obiecać, że odnajdę te osoby i słono zapłacą za to, co zrobiły. - Jego głos był przepełniony grozą, ostrzeżeniem. - I nie spocznę, dopóki nie dowiem się, kto to zrobił. Możecie być tego pewni. A teraz przypominam o jutrzejszym wyjeździe. - Uśmiechnął się i zmienił ton na pogodny, życzliwy. - Odjazd będzie o godzinie jedenastej, stacja Hogsmeade. Powozy będą czekać już od godziny dziesiątej. A tymczasem... - Wykonał zamaszysty ruch ręką. - Życzę wam dobrej nocy.
   Po tych słowach uczniowie zaczęli wstawać i udawać się do wyjścia. Dorcas wymieniła znaczące spojrzenie z dziewczynami. Domyślały się, kto maczał w tym palce. Lily i Meadowes ruszyły po schodach, a Lorens zaczekała koło drzwi na Remusa. Gdy do niej podszedł, uśmiechnęła się słabo. Wspomnienie o pożarze bardzo ją zasmuciło. Przeszli kawałek dalej i Blodni pociągnęła go schodami w dół, do kuchni. Zatrzymali się przy jednym z obrazów. Dziewczyna wpatrywała się w niego, cierpliwie czekając, aż zacznie mówić. Gryfon przełknął z trudem ślinę. Niezauważalnie wytarł spocone ręce o szatę. Postanowił, za radą Syriego, zacząć od prostych rzeczy.
- Jakie zwierzęta lubisz?
- Psy - odpowiedziała.
- Jak nazywa się twoja babcia? - zapytał i ochrzanił się w myślach za drżący głos.
- Caroline, a co? - Zerknęła mu w oczy, a on ciężko westchnął.
- Pracuje w ministerstwie?
Kiwnęła głową. W środku zaczęła się denerwować i trochę na niego wściekać. Czego od niej chciał? Czemu znowu ktoś pytał o babcię? Lupin odchrząknął.
- To co teraz powiem, może wydać ci się nieprawdopodobne i dziwne, ale to prawda. - Czekał, aż coś powie, a kiedy tylko niepewnie kiwnęła głową, kontynuował. - Widziałem... - jąkał się, nie mogąc dobrać odpowiednich słów. - Byłem...
- Remusie... - Dotknęła jego dłoni, na co oblał się purpurą. - Spokojnie, nie denerwuj się.
Był wdzięczny za ten gest. Poczuł ciepło jej ręki, a w jego brzuchu zatańczyły motylki. Wziął głęboki wdech i spróbował jeszcze raz.
- Twoja babcia... Ann, ona nie żyje.
   Gdy tylko to powiedział, Gryfonka cofnęła się gwałtownie. Złość malowała się w jej oczach, ustach, twarzy i ciele. Oblizała językiem wargi i dźgnęła go palcem w pierś. Nie poczuł bólu, był jak ze stali.
- Jak... śmiesz... mówić... mi... takie... rzeczy... - Po każdym słowie uderzała w klatkę piersiową z coraz większą siłą, choć on i tak nic nie czuł. - To było okrutne kłamstwo! W tych czasach to nie są żarty, Remusie! - Okładała do pięściami. - Nie spodziewałam się tego po tobie! Takie rzeczy wygadywać!
- Ann... - Złapał jej dłonie, choć ona dalej próbowała go uderzyć. - To nie... To nie jest
kłamstwo. Ja WIDZIAŁEM, jak umiera w szpitalu, w Mungu. To prawda, nie okłamałbym cię. Nie zrobiłbym ci takiej krzywdy.
   Znieruchomiała na chwilę, po czym uwolniła się z jego uścisku. Spojrzała na niego z pogardą i złością w oczach. Przeszywała go spojrzeniem, a on milczał, czekając na jej kolejny ruch. Co zrobi? Pójdzie do dyrektora? Dziewczyna nabrała powietrza i wypuściła je ze świstem. Złożyła ręce pod biustem i wpatrywała się w niego z wrogością. Stali tak pogrążeni w niezręcznej ciszy. On licząc na jakieś jej słowa, jakiekolwiek. Ona z chęcią walnięcia go w twarz z całej siły. Chciała, żeby pożałował tego co powiedział... Tego dowcipu, który wcale nie był śmieszny. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach, minęła go, sycząc do ucha: "Pożałujesz".
   Wbiegła po schodach i zniknęła mu z oczu. Jak mogła złapać go za rękę? Teraz pewnie się z niej śmiał, cieszył z przebiegu psoty, jej reakcji. Przemierzała korytarze nadzwyczaj szybko i wkrótce była z powrotem w dormitorium. Zbyła dziewczyny krótką odpowiedzią, choć nie zamierzała przemilczać całej sprawy. Powinny wiedzieć, jaki był podły. I miała zamiar im wszystko wyznać, ale dopiero w pociągu. Bez  n i e g o  w pobliżu. Teraz nosiła w sobie zbyt wiele negatywnych emocji i przez przypadek mogłaby coś rozwalić, gdyby mówiła o Lunatyku. Jak mógł zrobić jej coś takiego? Cóż, jego huncwocka natura ujawniła się.
   Dręczyło ją tylko jedno pytanie. Dlaczego? Po co miałby jej opowiadać te bzdury? Przecież zawsze był spokojny i opanowany. We wszystkich sytuacjach, ale... Widocznie się pomyliła.
   Zatrzasnęła z złością swój zapakowany po brzegi kufer, usiadła na łóżku, zasunęła kotary i pogrążyła się w myślach dotyczących podróży do domu. Była więcej niż pewna, że gdy dojedzie, babunia powita ją z otwartymi ramionami. O, tak. Tak na pewno będzie....

~*~

   Następnego dnia rano trzy Gryfonki wstały w wyśmienitych humorach. Chociaż może nie do końca... Obraz spalonego domu pojawiał się, gdy tylko pomyślały o Hogsmeade. Ubrały przygotowane poprzedniego wieczoru ubrania i wyszły z pokoju. Przelazły przez dziurę w portrecie Grubej Damy i pobiegły do Wielkiej Sali na śniadanie. Mimo wczesnej pory wielu uczniów już siedziało i kończyło swoje porcje. Dochodziła ósma, ale widocznie nikt nie mógł spać dłużej.
   Lilka usiadła przy stole Gryffindoru i nałożyła sobie owsiankę. Dosypała kilka malin i zanurzyła łyżkę. Rozkoszowała się smakiem zdrowego śniadania, zresztą jej przyjaciółki również. Gdy wzięła łyk soku pomarańczowego, dostrzegła Severusa po drugiej stronie sali, przy stole Ślizgonów. Uśmiechnęła się do niego i pomachała mu. Odpowiedział tym samym. Przypomniało jej się, że musi z nim porozmawiać o przyjęciu w Klubie Ślimaka. O jego nieobecności.
- Cieszycie się? - zagadnęła Dori. - Święta tuż-tuż. No wiecie śnieg, prezenty, góra smacznego jedzenia... Żyć, nie umierać.
Blondynka roześmiała się, ale potem ucichła.
Nie umierać...
Nie przyjmowała wciąż do wiadomości informacji od Lupina. Po prostu ją odrzuciła, uznała za żart. Jednak w nocy naszły ją wątpliwości. Co jeśli jednak mówił prawdę? Jeśli wcale jej nie okłamał? Pokręciła głową, pragnąc odrzucić od siebie wszelkie wspomnienia z ostatniej rozmowy z nim. Ugryzła kanapkę z pomidorem i pociągnęła łyk zielonej herbaty. Napój uspokoił ją trochę. Taka herbata zawsze działała na nią kojąco. Przymknęła oczy, próbując rozkoszować się jej smakiem. Nie było jej to dane, gdyż Evans wyciągnęła z jej rąk kubek i sama wypiła połowę.
- Pyszna! - stwierdziła z uśmiechem. Doruś parsknęła śmiechem.
   Gdy wszystkie zjadły, wstały i wyszły z Wielkiej Sali. Udały się na siódme piętro, do Wieży Gryffindoru. Podały hasło Grubej Damie, a już kilkanaście sekund później były w pokoju. Sprawdziły czy wszystko spakowały, pościeliły łóżka i dokonały ostatnich poprawek przed lustrem. Szatynka przeczesała szczotką włosy i wklepała w policzki krem nawilżający. Ruda przejechała wargi błyszczykiem, a Ann poprawiła swój lekki makijaż, po czym narzuciła na ramiona sweterek. W końcu rozstawały się z mundurkami! Mogły nosić to, co chciały. Nareszcie. Gryfonki rzuciły zaklęcie Locomotor na swoje kufry i założyły kurtki oraz czapki. Wyszły, a za nimi podążały ich bagaże. Zielonooka zerknęła na zegarek. Dziesiąta, mogły odjeżdżać.
   Wyszły z zamku i radośnie podbiegły do jednego z powozów. Władowały swoje kufry do środka i odjechały, siedząc we trzy w siedmioosobowym pojeździe. Taki luksus! Podróż na stację w Hogsmeade minęła szybko, zdecydowanie. Nim się obejrzały, już siedziały w jednym z przedziałów. Lorens usadowiła się wygodnie koło okna i wyciągnęła książkę z torby. Lils wymieniła spojrzenia z Dorcas.
- Słuchaj Ann, widziałyśmy cię wczoraj i już odpuściłyśmy, ale... - mówiła Evans.
- Chcecie wiedzieć, co się stało - dokończyła za nią blondynka i po krótkim westchnieniu
opowiedziała wszystko. Trochę kosztowało ją, by nie unieść głosu. - I co o tym sądzicie? -
zapytała, patrząc na reakcję przyjaciółek.
- Och, to było... niemiłe - mruknęła Lilka, choć sama do końca nie wiedziała, co o tym myśleć. Sytuacja ze śmiercią była teoretycznie możliwa i nie należało jej od razu skreślać.
- Niemiłe? Raczej okropnie podłe - obruszyła się Blondi, ale nie chciała się kłócić na parę dni przed Bożym Narodzeniem, wiec odpuściła i zaczęła czytać lekturę.
                                                 
~*~

   Wydawało się, że nie minęła minuta odkąd pociąg ruszył, a tu proszę! Już na peronie 9 i 3/4. Gryfonki wyskoczyły z pociągu i ciągnąc za sobą bagaże, odszukały wzrokiem rodziny. Meadowes od razu spostrzegła swoich rodziców i brata, więc po pożegnaniu z przyjaciółkami pognała w ich stronę. Stanęła koło średniego wzrostu kobiety o czarnych włosach, wysokiego mężczyzny o złotej czuprynie i dobrze umięśnionego szatyna. To był Josh - jej brat. Po chwili Ann razem z Lily przeszły przez mur i znalazły się na mugolskim peronie. Po krótkich poszukiwaniach i Lily opuściła Lorens, udając się w stronę swoich bliskich.
   Blondynka odeszła na bok i szukała rodziny. Zwykle rodzice stali jeszcze na magicznym peronie, a teraz... Odczekała kilka minut, a gdy potem nie dostrzegła mamy ani taty, zaczęła się denerwować. Czemu nie przychodzili? Coś ich zatrzymało? Kiedy wymyślała najliczniejsze powody, dla których się spóźnili, niedaleko niej przeszedł Remus w towarzystwie drobnej kobiety i lekko przygarbionego mężczyzny. Dziewczyna domyśliła się, że to jego rodzice. Na moment ich spojrzenia skrzyżowały się, a w oczach Lupina dostrzegła... ból. Cierpiał? Nie wiedziała, co o tym myśleć. Po prostu odrzuciła od siebie wszelkie skojarzenia z żalem w jego źrenicach i ponownie pogrążyła się w domysłach, gdzie znajdowali się jej bliscy. Naprawdę się zmartwiła. Co jak co, ale jej rodzice nigdy się nie spóźniali. Zawsze przychodzili o wyznaczonej porze.
   Kiedy po prawie pół godzinie nic się nie zmieniło, ruszyła do wyjścia. Ludzie gapili się na nią i na kufer, który taszczyła za sobą. Wyszła na zewnątrz i zerknęła na budynek. Był ogromny, utrzymany w brązowych barwach. Na frontowej ścianie wisiała tarcza zegara właśnie wskazywała piętnastą. Niebo pokryło się ciemnym odcieniem błękitu, a gdzieniegdzie można było zobaczyć czarne chmury.
- Niedobrze - wymamrotała Gryfonka, podchodząc do budki telefonicznej.
Wrzuciła pieniądze, które rodzice przysłali jej w liście kilka dni temu i wykręciła numer do domu. Po pięciu sygnałach nikt nie odebrał. Opatuliła się szczelniej kurtką, bo zrobiło się zimniej. Spróbowała jeszcze raz się dodzwonić. Z takim samym skutkiem. Nerwy zżerały ją od środka. Gdzie byli jej rodzice? Czy coś im się stało? Jej usta wykrzywił grymas, gdy pomyślała o tym, że mogli... mogli mieć wypadek albo Śmierciożercy ich zaatakowali. Wsunęła rękawiczki na wrażliwe i delikatne dłonie. Przeskakiwała z nogi na nogę, próbując się rozgrzać. Miała dość tego dotykającego jej ze wszystkich stron zimna. Nie miała nic przeciwko zimie, ale czasami...
   Właśnie miała z powrotem wejść na dworzec, gdy dostrzegła srebrną Toyotę ojca. Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się w duchu. Z samochodu wyskoczyli jej rodzice i natychmiast do niej podbiegli. Pierwsza dopadła ją mama i mocno uścisnęła, całując w policzek. Tata złożył jej na czole całusa, po czym odebrał od niej kufer i razem podeszli do auta. Ann wgramoliła się na tylne siedzenie wozu i czekała, aż to samo uczynią jej rodzice. Wydawało jej się, że trochę za długo rozmawiali przy bagażniku, ale w końcu jej ojciec uruchomił samochód i pomknęli w stronę domu. Nastolatka wsłuchiwała się w ciche mruczenie silnika, patrząc na krajobraz za oknem.
   Wyczuła zmianę, napięcie między nią a rodzicami. Nie dopytywała się, gdyż była zbyt zmęczona czekaniem na mrozie, ale nie zamierzała odpuścić. Kiedy dojechali do Bickenhall Street, uśmiechnęła się. Zobaczyła swój dom. Był to domek jednorodzinny, zajmujący trzy czwarte działki, resztę stanowił ogródek. Rezydencja miała dwa piętra, zewnętrzne ściany były pomalowane na kremowo, a nad wszystkim górował brązowy dach. Dróżka do wejściowych drzwi była wyłożona kamiennymi blokami, a po bokach ustawiono donice z kwiatami. Wszystko oświetlały pomalowane na czarno latarnie. Weszła do środka i zamiast poczuć swobodę i luz, zrobiła się spięta. Coś nie grało. Teraz wyraźnie to czuła.
   Gdy drzwi zamknęły się za jej matką, zdjęła pospiesznie kurtkę i buty, po czym zasypała
rodziców gradem pytań. Mama dotknęła jej ramion, prosząc w ten sposób o chwilę ciszy i spokoju. Ale jak ona mogła milczeć i o nic nie pytać? Odkąd pamiętała było na odwrót. To ją pytano o wszystko. O postępy w nauce, o przyjaciółki, o życie towarzyskie i wszystko co związane z pobytem w Hogwarcie. Zaczęła podejrzewać, że stało się coś niedobrego. Że może jednak Remmy miał rację... Nie, to wykluczone. Nabijał się z niej, na pewno. Blondynka usiadła przy okrągłym stole w przestronnej jadalni, trzymając w dłoniach parujący kubek zielonej herbaty. Cierpliwie czekała, aż dołączą do niej mama i tata. Cóż, długo się zbierali. Za długo. Kiedy w końcu usiedli koło niej, mieli kamienne miny. Nie wyrażały absolutnie nic. Matka utkwiła spojrzenie w swoich dłoniach, a ojciec nerwowo stukał palcami o blat stołu.
   Nieznośna cisza ciągnęła się w nieskończoność. W powietrzu było czuć coraz bardziej narastające napięcie i stres. Ann miała tego dość. Dlaczego nic nie mówili? Czemu unikali jej spojrzenia? Czemu w ogóle na nią nie patrzyli?
- Dobra, o co chodzi? - powiedziała ostro.
Żądała odpowiedzi. Natychmiast. Jak się spodziewała, odpowiedziało jej milczenie. Odłożyła z hukiem kubek, prawie rozlewając napój. Była wściekła. Co przed nią ukrywali?
- Jestem tu, jakbyście nie zauważyli - rzekła pewna siebie. - Powiecie coś?
Zamierzała to od nich wyciągnąć, cokolwiek ukrywali. Nie mogła zgodzić się na wypalającą uszy ciszę po kilku miesiącach w szkole, daleko od nich. Mogliby, chociaż wypowiedzieć jedno zdanie. Jakieś słowo albo gest. Wszystko jedno co.
- Wróciłam i chcę z wami porozmawiać. Czemu się do mnie nie odzywacie? Zrobiłam coś nie tak? - Ogarnęły ją wątpliwości.
   Może popełniła jakiś błąd lub coś popsuła. Wymyślała różne teorie, co do tego, ale nie mogła być niczego pewna. Tylko rodzice mogli wyjawić jej powód swojego zachowania. Ignorowali ją, a przynajmniej na to wyglądało. Mama odrzuciła swoje blond włosy na plecy i ponownie wróciła do poprzedniej pozycji. Tata odchrząknął, jakby chciał jej coś wyznać, ale najwidoczniej zrezygnował z tego w ostatniej chwili. Ann czekała, choć jej cierpliwość powoli się kończyła. Nie zasłużyła na przemilczanie pewnej sprawy, bo prawdopodobnie takowa była.
   To nie fair. Nie widziała się z nimi już szmat czasu, a teraz, kiedy byli razem, w trójkę, oni milczeli jak zaklęci. Postanowiła przerwać tą ciszę.
- Skoro nie chcecie nic mówić, ja wam opowiem, jak spędziłam czas w szkole - stwierdziła stanowczo. - Po pierwsze SUMY mnie przerażają. No wiecie, te egzaminy, testy i to wszystko... - Udawała, że widzi ich zainteresowane miny. Że się dopytują. - Wrzesień i październik minął szybko, nic ciekawego się nie działo, no może oprócz tego napadu Śmierciożerców, pamiętacie, prawda? To tak naprawdę nie było ciekawe, raczej przerażające, ale jak widać żyję. - Wkładała w tą wypowiedź wiele sił. Myślała, że jak rodzice zobaczą jej zaangażowanie w rozmowę, to odezwą się. - Potem bal, nie poszłam, bo źle się poczułam, ale kolega... - urwała. Ten sam kolega powiedział jej, że jej babcia nie żyje. Pokręciła głową jakby chciała odrzucić te bolące wspomnienia. To, co zrobił Remus było niewybaczalne. Zestresowała się, gdy usłyszała teorię, że jej babunia była martwa. To okropne uczucie. Ktoś zakłada, że spokrewniona z tobą osoba traci życie. Stajesz się ofiarą bezlitosnego żartu. - ...on dał mi różę i tak dalej, spokojnie nie całowaliśmy się ani nic z tych rzeczy... - Była szczera, mimo że oni nie zatajali przed nią jakąś informację. - Mój kolega James trafił do szpitala, co wiecie zresztą z listów. Nie wiem nic nowego na jego temat, oprócz tego, że ma się w miarę dobrze. Wczoraj byłam w Hogsmeade i wiecie co? - Zerknęła na nich. Patrzyli prosto na nią, sukces! - Wybuchł pożar w jednym z domów, serio. Budynek spłonął, zabijając sześć osób.
Nadal nie mogę się z tego otrząsnąć... - Zamilkła i otarła spływającą łzę. Była wrażliwą dziewczyną. - Miałam kupić wam jakieś prezenty, ale nie uwierzycie... Kupiłam gitarę! Tak, wiem... Jestem taka samolubna! - Uśmiechnęła się słabo. Zobaczyła przeczący ruch głowy jej rodzicielki. A więc nie tylko się w nią wpatrywała, ale też słuchała. - Nie zabrałam jej, no bo wiecie... duża jest...
Skończyła, teraz ich kolej. Spoglądnęła na nich wyczekująco.
No, gadajcie!
- Ann... - Głos jej matki był słaby, ochrypły, ale przede wszystkim emanował smutkiem. Gryfonka miała złe przeczucia. - Babcia... - Nie... Stało się coś złego, na pewno. - Ann, ona... - Nie musiała kończyć, nastolatka sama się domyśliła. w oczach zakręciły się łzy. Starała się je utrzymać w kącikach oczu, nie pozwalając spłynąć za wcześnie. - Ona nie żyje.
Poczuła niewyobrażalny ból.
W sercu.