wtorek, 18 listopada 2014

Rozdział 15. cz. I "Świąteczne" klimaty.

Od razu powiem, że miałam wstawić rozdział wczoraj, ale zabrano mi laptopa, więc siłą rzeczy nie mogłam :)
Helloł :D
Podzieliłam rozdział na dwie części - z tylko mi znanych powodów :D A tak naprawdę chodzi o to, że są ze sobą bardzo i niezwykle połączone (razem stanowią lepszą całość), a jako jeden rozdział byłby on strasznie długaśny ;) Także - oto pierwsza część! 
Wprowadziłam już wątki, które w przyszłości zostaną rozwinięte ;) Co do Jamesa... Cieszę się, że tak się przyjęłyście :D Ale nic nie powiem :D
Szczerze? Mam nadzieję, że polubicie Ann. Nie jest tylko słodką blondyneczką z mózgiem wielkości orzeszka. Większość autorek tak ją właśnie kreuje. U mnie będzie miała dużo ważniejszą rolę. Nie będzie piątym kołem u wozu, to na pewno :)
Co tu jeszcze... A, no tak! Za 3 dni Kosogłos część 1! Ktoś idzie? :) Bo ja na premierę to czekam od miesiąca :D 
Rozdział dedykuję (Chloe Ann wiem, że pierwsza skomenowałaś, i  bardzo ci dziękuję, ale dajmy szansę innym :D ) A. Moony! Dziękuję ślicznie za kom, z (nie)cierpliwością czekam na Twoją opinię!

Miłej lektury
Panna Nikt

PS Zaskoczyłyście mnie, że tak bardzo spodobał Wam się ten poprzedni rozdział, serio :D Ale takie niespodzianki są najlepsze! <3
_________________________________



Rozdział 15. cz. I "Świąteczne" klimaty.

  Severus Snape skradał się właśnie do lochów. Po cichu otworzył salę, w której odbywały się zajęcia Eliksirów. Spojrzał przez ramię, sprawdzając czy nikt go nie śledził. Ale był sam.
Truchtem dobiegł do tylnych drzwi w klasie. To pomieszczenie dla nauczyciela. Profesor Slughorn urządził sobie tam zaplecze. Trzymał tam różne mikstury i różne proszki, jakieś rośliny i inne rzeczy potrzebne do eliksirów. Znajdował się tam jednak też regał zapełniony grubymi książkami. Snape nie był tam pierwszy raz, więc od razu wiedział gdzie się skierować. Zaplecze było średniej wielkości, ściany pomalowano na ciemnozielony kolor, a podłogę wyłożono kafelkami. Jak zawsze panowała tam słodka woń jabłek. Slughorn nie zamykał wszystkich kociołków z Amortecją, a ulubionym aromatem Snape'a były właśnie te owoce.
  Sev przejechał swoimi długimi palcami po skórzanych okładkach ksiąg. Szukał jednej... Wiedział, ze tylko w niej będzie wzmianka o mało znanym Wywarze Martwej Śmierci. Znalazł! Otworzył ją na spisie treści i przeszedł do litery W.
- Wywar Tojadowy, Dekompresyjny, Żywej Śmierci... - przeczytał szeptem.
To był koniec. Przy literze W zapisano tylko te trzy pozycje. "Ale przecież to niemożliwe!" pomyślał i odłożył książkę ze złością na półkę. "Gdzie w takim razie to przeczytałem?" Krążył chwilę po pokoju, intensywnie myśląc. Gdzie może być jakaś DOBRA książka? Chłopak coraz bardziej się denerwował. Dnia, którego wypożyczył tom z biblioteki, uświadomił sobie, że jednak obiło mu się coś takiego o uszy. Teraz musiał sobie przypomnieć gdzie. Wyszedł z klasy, zamykając drzwi.
Kiedy skręcał w prawo, klepnął się w czoło, gwałtownie zatrzymując.
- Jak mogłem być tak głupi? - powiedział do siebie.
   Pobiegł w stronę Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Przeszedł krótki korytarz, który oświetlały tylko słabe jarzeniówki. Patrząc przed siebie, doszedł do celu.
- Czysta Krew - powiedział hasło, a mahoniowe drzwi stały już przed nim otworem.
Wślizgnął się do środka. Pokój Wspólny miał kamienne ściany i niskie sklepienie. Z sufitu zwisały na łańcuchach zielone lampy. Tapety na ścianie miały srebrno-szmaragdowe pasy. Fakt, że znajdował się pod jeziorem, pogłębiał jeszcze efekt zielonkawego oświetlenia. Minął długie, obite skórą sofy i fotele, wielki zajmujący całą ścianę obraz Salazara Slytherina i szybko wspiął się po schodach prowadzących do dormitoriów. Musiał jednak robić to cicho, gdyż już dawno w zamku panowała cisza nocna i wszyscy prawdopodobnie spali. Jakby kogoś zbudził, miałby przechlapane. Otworzył drzwi z ciemnego drewna z przyklejoną tabliczką "Carter, Marvel, O'Nill, Snape, Vans" i wszedł do sypialni. Było tam cieplo i przytulnie. Na palcach podszedł do swojego łożka. Wlazł na groszkową pościel i zdjął buty. Potem pochylił się na kufrem u podnóży posłania. Z cichym skrzypnięciem otworzył wieko skrzyni. Przetrząsnął jego zawartość. Zaprzestał na chwilę, gdy jego współlokator, poruszył się niespokojnie. Później szukał dalej, a jego czarne włosy wpadały mu do oczu.
   Kiedy już porzucił ostatnią garstkę nadziei, zauważył złotą okładkę książeczki. Była mała, miała może z jedenaście centymetrów długości i siedem szerokości. Widząc drobną czcionkę i znajome działy, uśmiechnął się szeroko. Dostał ją od matki dwa lata temu. Na urodziny. Doskonale pamiętał ten cudowny dzień, w którym dostał paczkę, a w niej najlepszy podręcznik do eliksirów wszech czasów. Nie spodziewał się tego, a tu proszę...
   Resztę nocy spędził na przeszukiwaniu choćby zdania o Wywarze Martwej Śmierci słowo po słowie, zdanie po zdaniu, strona po stronie. Wiedział, że na pewno tam było. Skończyło się na tym, że zamknął oczy tylko na trzydzieści cztery sekundy, a potem obudził go okrzyk O'Nilla.

~*~

   Wtorkowy poranek był wyjątkowo... upierdliwy. Dziewczyny za nic nie chciały wstać, a przecież musiały - szkoła zobowiązywała. Ledwo żywe ubrały się i zgarnęły torby z podłogi. Wolnym krokiem doszły do Wielkiej Sali i usiadły przy stole Gryfonów, przysypiając.
- Kto wymyślił tak durny plan? - zapytała Dorcas.
Właśnie wtedy przeszła koło nich McGonagall i rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Meadowes. Szatynka skuliła się i zajęła się swoim śniadaniem, rumieniąc się. Lily powtarzała notatki przed lekcją, nie zwracając uwagi na owsiankę obok. Lorens wypatrywała kogoś w ogromnym przejściu.
- Ann... - zaczęła Czarna. - Kogo tak szukasz, co? Księcia z bajki?
Lilka parsknęła śmiechem, nie przerywając czytania pergaminów z zajęć. Blondynka posłała im złowrogie spojrzenie, choć i jej trudno było zachować powagę.
- Nie, szukam Remusa.
- No, czyli księcia na białym koniu - uzupełniła rudowłosa. - Czyż nie? Nie to mówiłaś nam na początku roku, hmm? - Pokazała rząd białych zębów w uśmiechu.
- A ty to co? - spytała, zabierając jej notatki z rąk. - To chyba ty czułaś coś do Jamesa, o ile dobrze pamiętam.
- Ann, pomyliłam się. Nic do niego czuję. No, dobra. Nienawiść jednak się zalicza. - Dori pokręciła głową, patrząc jej prosto w zielone oczy. - No co?
- Lily, znamy cię od jakichś pięciu lat... Doskonale pamiętamy twoją minę, gdy to mówiłaś... A poza tym... Całowałaś się z nim, pamiętasz? Wtedy na imprezie...
- Miałam gorszy dzień, proszę, zakończymy ten durny temat - powiedziała Ruda i odebrała od Lorens zapiski.
   Przez okrągłe okno zaczęły wlatywać sowy. W sprawie porannej poczty zasady na szczęście się nie zmieniły. Gryfonki odszukały swoje puchacze. Zbliżały się bardzo szybko. W końcu prostu przed nimi wylądowały listy. Evans rozerwała swoją kopertę i zaczęła czytać. Odetchnęła z ulgą, gdy skończyła. Jej rodzina miała się wspaniale. Oprócz tego mama napisała, że ma przyjechać na święta Bożego Narodzenia do domu. Bez żadnych wymówek. Znalazła też krótką wiadomość od profesora Eliksirów, który informował, że spotkanie świąteczne Klubu Ślimaka odbędzie się 21 grudnia w piątek w samym gabinecie profesora. Można było zabrać osobę towarzyszącą. Dorcas dostała list napisany przez brata. Również miała jechać do domu na zimowe ferie. Natomiast Ann czytała liścik z narastającym przerażeniem.
- Coś się stało? - Zielonooka położyła swoją dłoń na ramieniu przyjaciółki.
Blondynka otwierała i zamykała usta na przemian, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Tępo wpatrywała się w kartkę. Dorcas spojrzała zdenerwowana na Lil.
- Ann, halo! Czy to coś poważnego? - Potrzasnęła nią delikatnie.
- Mo-oi - wykrztusiła wreszcie blondynka. - rodzice napisali mi, ż-że mają dla m-mnie złą
wiad-domość... Jak myślicie o c-co chodzi? - jąkała się.
- Och, na bokserki Merlina, to pewnie wcale nie jest takie złe, zobaczysz - pocieszyła ją Lils.
Gryfonka pokiwała głową, ale wciąż mocno trzymała papier zapisany schludnym pismem jej matki.
- Nie martw się... - mruknęła szatynka, przytulając ją. - Nie martw...

~*~

   Gryfoni z piątego roku zaczynali Opieką Nad Magicznymi Zwierzętami. Jak zwykle nie obyło się bez spóźnienia jednego ucznia. A mianowicie...
- Przepraszam, ale kot mojego współlokatora zjadł mi zadanie i musiałem na nowa pisać pracę domową... - tłumaczył się Syriusz.
- Daruj sobie to przedstawienie, Black - przerwał mu profesor. - Wiem, ze twoi współlokatorzy nie mają zwierząt. Dołącz do grupy. A za spóźnienie odejmuję 10 punktów.
Syriusz uśmiechnął się przepraszająco do nauczyciela i podszedł do Remusa i Petera.
- To już nie łaska mnie obudzić? - zapytał, rozpinając kurtkę.
- Istnieje coś takiego jak budzik - odparł Pettigrew, za co dostał kuksańca w bok.
   Uczniowie przechodzili do lasu. Były to ostanie lekcje na świeżym powietrzu z powodu coraz mroźniejszej zimy. Większość już miała przemarznięte ręce i czerwone policzki. Wszyscy brodzili w śniegu, który na szczęście nie dochodził jeszcze do kostek. Lupinowi jednak nic nie przeszkadzało. Nie było mu nawet ani trochę zimno. Szedł bez rękawiczek w rozpiętej kurtce, a zadowolił się jedynie bordową czapką. W końcu musiał zachowywać przynajmniej część pozorów. Nie każdy wiedział, że był wilkołakiem i szczerze wolał, żeby tak zostało.
- Temu to dobrze - burknął Glizdogon, nadaremnie podejmując próby zachowania ciepła ciała mimo zapiętego pod samą szyję zimowego okrycia i nasuniętej prawie na oczy czapce.
   Blondyn parsknął cicho śmiechem na ten komentarz i poklepał go po plecach. Potem włożył rękę do kieszeni i wyczuł w niej przedmiot.
- Syriusz... - syknął, żeby profesor nie zauważył. - Twoja sowa przyniosła ci coś od... - Podał mu list w kopercie. - ...mamy Jamesa.
Ciemnowłosy przystanął tak gwałtownie, że dziewczyna, która szła za nim wpadła na niego. Mruknęła przeprosiny i rumieniąc się, pobiegła do swoich przyjaciółek, które żądały szczegółów tego bliskiego spotkania z ciachem Gryffindoru. Syri nie zwrócił na nie większej uwagi. Mama Jim coś mu przysłała. Zerknął na kopertę. Nie była czarna, więc raczej nie było to powiadomienie o śmierci jego najlepszego przyjaciela. Jego brata. Wziął od Lunatyka kopertę i otworzył ją mocnym szarpnięciem.


Drogi Syriuszu!

James nadal leży w szpitalu.
Jest z nim nieco lepiej, ale lekarze wciąż nie wiedzą, co mu dolega.
Na szczęście pamięta, jak się nazywa i kim jesteśmy.
Niestety, nie będziesz mógł go odwiedzić ani przyjechać do nas na święta. Jim zostaje w Świętym Mungu, dopóki nie postawią dokładnej diagnozy. Mam nadzieję, że dobrze ci idzie w szkole. Teraz musisz się uczyć za dwóch, dobrze?

Całuję,
Dorea Potter


   Syri czytał ten liścik kilkakrotnie i nie zrozumiał z niego wiele. No, może oprócz jednego. James nadal żył i nie zapowiadało się, by umarł w ciągu najbliższego tygodnia. Uśmiechnął się smutno, gdy jego wzrok ponownie padł na dwa ostatnie zdania. Pani Potter zawsze martwiła się o jego oceny. Gdy przyjeżdżał do rodziców Jima na święta zawsze, ale to bez wyjątku, dostawał reprymendę na temat nauki. Zwykle kończyło się jednak na dodatkowej porcji pierniczków. Teraz tego miało najzwyczajniej w świecie nie być. Nie będzie ubierał choinki, nie będzie jadł cynamonowych ciasteczek pana Pottera, nie będzie rozpakowywał prezentów z samego rana... Dał list przyjaciołom, by mogli go przeczytać.
   Sam podszedł bliżej nauczyciela i pierwszy raz od początku roku szkolnego zaczął go słuchać. Cóż, prośby mamy Rogacza... Spełniał je, choć wcale nie musiał – po prostu chciał.

~*~

   Severus był niewyspany. Nic dziwnego. Całą noc spędził, czytając podręcznik od matki. Znalazł więcej informacji niż się spodziewał. Zapisywał je wszystkie pod ławką w czasie lekcji. Nie do końca docierało do niego, dlaczego to robił. Przecież nienawidził Pottera. Ach, tak! Robił to dla Lily. Później obiecał sobie, dać temu głupiemu Potterkowi w ten głupi nos na tej głupiej twarzy. Och, tak... To będzie przyjemne... Póki co jednak nadal rozmyślał o tej chorobie.
   Po lekcjach miał już ustalone wszystko. Dosłownie. Zabrał złotą książeczkę i księgę z biblioteki, i ruszył prosto do gabinetu dyrektora. Jeśli komukolwiek miał powiedzieć coś o Wernetum Kalisivium, oprócz Lily oczywiście, to tylko jemu. Nie wiedział tylko, jakie jest hasło do gabinetu dyrektora.
Po drodze spotkał profesor McGonagall. Szczęście mu dopisywało.
- Przepraszam, pani profesor... - zaczął. - Chciałbym pójść do dyrektora Dumbledore'a...
- Czemu? - przerwała mu.
- Wiem coś o Potterze. To może mu pomóc.
Przyjrzała się mu uważniej, a potem nakazał ruchem dłoni podążyć za nią. Musiał truchtać, by nie zostać w tyle. Po kilku zakrętach doszli do posągu chimery.
- Czekoladowe żaby - mruknęła nauczycielka, a przed nimi zaczęły pojawiać się schody.
   Ślizgon ruszył za profesorką, wciąż trzymając pod pachą obie książki. Wchodził po marmurowych schodkach może trzydzieści sekund, później wszedł przez mahoniowe drzwi i znalazł się w gabinecie samego Albusa Dumbledore'a, a ponieważ znajdował się w wieży, miał on kształt owalny, a na jego ścianach wisiały portrety wcześniejszych dyrektorów szkoły. Tuż za biurkiem znajdował się regał, na którym spoczywała Tiara Przydziału. Dyrektor natomiast pochylał się nad srebrną misą bez dna. Snape wiedział, co to było. Myślodsiewnia.
- O ile wiem - rzekł Dumbledore. - najpierw należy zapukać, a dopiero potem wejść. Witam, Minerwo. A kogo mi tu przyprowadziłaś?
- Witam, Albusie. To jest Severus Snape ze Slytherinu. Ma informacje dotyczące James Pottera.
- Och, siadaj - odprał siwy staruszek i wskazał uczniowi krzesło przy biurku. Sam usiadł po drugiej stronie. - Co masz mi do przekazania?
Ciemnowłosy przełknął głośno ślinę i położył na stole księgi.
- Opisałem i zaznaczyłem najważniejsze rzeczy - oznajmił cicho. - Najwięcej na temat choroby, na którą cierpi Potter, Wernetum Kalisivium, znajdzie pan...
- A może ty mi opowiesz, hmm? - Uśmiechnął się do niego. - Tak będzie łatwiej.
- Cóż... - Odkaszlnął. - Od czego zacząć?
- Najlepiej od początku.

~*~

   Mimo ciężkiej pracy w powietrzu czuło się święta. Na deser coraz częściej pojawiały się pierniczki, laski lukrowe czy czekoladowe renifery. Gajowy Hagrid znosił już nawet do szkoły choinki! Uczniowie non stop rozmawiali o prezentach czy o niedalekiej podróży do domu z okazji Bożego Narodzenia. Śnieg za oknem dodatkowo podsycał ich entuzjazm, a przyszłe wyjście do Hogsmeade napełniało wszystkich euforią. No, prawie wszystkich.
- To już w ten weekend - rzekła Lorens. - Porozmawiaj z Dylanem...
- Nie wiem czy to coś da. Prędzej się pokłócimy - stwierdziła Dorcas. - Ostatnio prawie się nie widujemy...
- Więc idź. Przynajmniej z nim pogadasz - mruknęła Lily. - Dor, trzeba się dowiedzieć, co chce zrobić w Hogsmeade, a zwłaszcza z Connie.
- Sugerujesz coś? - Zaśmiała się blondynka, ale natychmiast spoważniała. - Tak, Doruś powinnaś iść.
- Ale ja nawet nie wiem gdzie teraz jest! - krzyknęła zrozpaczona Gryfonka.
   Trzy przyjaciółki siedziały na wytartej, czerwonej sofie w Pokoju Wspólnym. Były już po zajęciach i zrobiły sobie krótką przerwę przed robieniem zadań domowych. Ruda siedziała z podkulonymi nogami, Ann po turecku, a Meadowes raz siedziała, a raz chodziła w tą i z powrotem przed nimi. Dziewczyny były zmęczone, wyczerpane po całym dniu, ale mimo to ustaliły, że Dorcas miała wyciągnąć coś od Lyreena. Zrezygnowana Meadowes wyszła z Pokoju Wspólnego i skierowała się do lochów. Nie dane było jej tam dojść, gdyż na Dylana natknęła się wcześniej.
- O, cześć Dori. Wybacz, ale spieszę się, więc...
- Nie, musimy pogadać. TERAZ. - Dziewczyna złapała go za ramię i pociągnęła w stronę ściany. - Dyl, co się dzieje?
- Nie wiem o czym mówisz. - Ślizgon zdziwił się, ale Gryfonka wiedziała, że potrafił wyśmienicie kłamać. - Naprwadę, muszę iść...
- Co chcesz zrobić w Hogsmeade? - przerwała mu.
To zbiło go z pantałyku. Spojrzał na nią uważniej i zniżył głos od szeptu.
- Skąd wiesz?
- A więc jednak coś planujesz, tak? Co?
Chłopak prychnął zniecierpliwiony. Cofnął się o krok, ale nie pozwoliła mu odejść.
- Dylan, co ty kombinujesz? - zapytała, patrząc mu prosto w oczy. - Znikasz na całe dnie, ustalasz coś po kątach z Connie Maters, a teraz nawet nie chcesz mi powiedzieć o co chodzi. Chyba zasługuję na odrobinę szczerości. Bo jeśli uważasz, że nie, to coś tu jest nie tak. - Posłał jej zmęczone, znudzone spojrzenie. - A może myślisz inaczej? Jestem twoją dziewczyną, do cholery, a ostatnio byliśmy sami wieki temu! Powiesz coś czy nie? - warknęła.
- Cóż, sprawa nieco się skomplikowała - rzekł, znosząc jej wzrok. - Nie mogę ci powiedzieć tego o co pytasz i tamtego... - Dziewczyna uniosła pytająco brwi. Było jeszcze coś? - A uważam, że to ty odpowiadasz za osłabienie naszego, hmm... Związku czy co tam to jest...
Dorcas wybałuszyła na niego oczy. Co on powiedział? Że odpowiadała za osłabienie związku? Oj, chyba się pomylił!
- Słuchaj, to ty nie chcesz ze mną rozmawiać i się spotykać, ale to niby ja psuję naszą relację, tak?! - Dźgnęła go palcem w pierś. - To chyba musi się skończyć, Dylan. Z nami koniec - oznajmiła i odwróciła się na pięcie.
   Nie złapał jej za rękę, nie zawołał ani nie zatrzymał. Zrobiło jej się trochę smutno, że była mu tak obojętna, ale czego się spodziewała? Że upadnie na kolana i zacznie błagać o wybaczenie? Przyspieszyła, a po kilku sekundach już biegła. Nie zamierzała się odwracać, aby upewnić się co do decyzji jej byłego chłopaka. W oczach zgromadziły się łzy. "Nie płacz, nie wolno ci!" rozkazała sobie. Czarna starała się zignorować ból w piersi i w sercu. Dlaczego ją tak potraktował i za wszystko obwinił? Nie rozumiała tego. Nie mogła wytrzymać i wybuchnęła płaczem. Podeszła do kąta i usiadła na podłodze. Zakryła dłońmi twarz i wsłuchała się w swoje łkanie. Czemu jej się to przytrafiło? Przecież bardzo lubiła Lyreena i go szanowała. Mogło się wydawać, że on również. Przez jej ciało przeszły drgawki, zaczęła dygotać z zimna i z cierpienia. Otuliła się ramionami, ale nie na wiele się to zdało. Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się trochę. Przetarła ręką oczy. Wpatrywał się w kłębek kurzu przed nią. Czasami wznosił się w powietrze, ale po chwili znów opadał. Ogarnęła ją fascynacja, że coś takiego jest... jeszcze możliwe, podczas gdy dookoła jest tyle rozpaczy. Pociągnęła nosem. "No, tak. Teraz będę chora przez tego gównianego idiotę..." pomyślała i lekko się uśmiechnęła.
- Dorcas?
Spojrzała w górę. Górował nad nią Lupin. Podniosła się i stanęła na nogi.
- Remus - odparła cicho i zmusiła się do słabego uśmiechu. - Co tutaj robisz?
- Patrol, obowiązki prefekta. Ale ty... - nie dokończył, tylko po prostu ją przytulił. Poczuła zapach lasu. - Co się stało? - wyszeptał.
- Wiesz, Dylan i ja... - urwała, ale wiedziała, że zrozumiał. Przymknęła oczy i wsłuchała się w jego oddech. Jakże różnił się od innych chłopaków. To było jeszcze bardziej zdumiewające niż wirujący kłębek kurzu. - Możemy iść...?
- Tak, jasne, chodźmy. - Objął ją ramieniem. - Nie przejmuj się... Nie warto.

~*~

   W końcu nastał czwartek, dzień przyjęcia u profesora Slughorna. Lilka biegła od rana, wymyślając odpowiednią kreację. Wiedziała, że nauczyciel ceni elegancję, ale też swobodę. Chciała zapaść mu w pamięć. Wielu uczniów, których uczył i którzy byli w Klubie Ślimaka skończyli pracą na wysokich stanowiskach. A wszystko za jego wstawiennictwem. Ann była w stanie nałożyć pierwszą, lepszą sukienkę za kolana. Nie za bardzo miała ochotę iść, wciąż martwiła się listem rodziców. Lila musiała długo ją przekonywać, że warto i że wcale nie podają tam ślimaków na przystawki. Stanęło na tym, że obie idą.
   O godzinie 19 wyszły z Wieży Gryffindoru i skierowały się do lochów. Nie miały ze sobą osób towarzyszących, bo Dori po zerwaniu z Dylanem nie miała nastroju na jakąkolwiek zabawę, a inni jakoś nie reagowali entuzjastycznie na wieść o uroczystej kolacji z nauczycielem. Gryfonki szybko doszły do gabinetu Slughorna. Evans zdecydowała się założyć, po prawie godzinnym ustalaniu, fioletową sukienkę z falbankami na dole. Lorens ubrała błyszczącą, kremową sukieneczkę sięgającą za kolana. Obie na stopach miały czarne balerinki, a włosy zostawiły rozpuszczone. Miały delikatny makijaż i srebrne kolczyki.
   Zapukały do drzwi. Otworzył im starszy uczeń ubrany w biały garnitur ze złotymi guzikami. W jednej ręce trzymał tacę z kieliszkami wypełnionymi do połowy przeźroczystym płynem. Gryfonki grzecznie wzięły po jednej lampce, a próbując okazało się, że to woda.
- Nie powiem, żebym była zdziwiona - mruknęła blondynka.
Sala była duża, przyozdobiona najliczniejszymi ozdobami. Dominowały tam kolory brązu i złota, ale gdzieniegdzie można było dostrzec czerwony nos renifera. Po prawej stronie od wejścia znajdował się okrągły stół z pełną zastawą: porcelanowe filiżaneczki, malutkie talerzyki czy srebrna taca z pierniczkami królowały wszędzie. Pod sufitem rozwieszono lampki, które zwykle wiesza się na choince. Przed ogromnym kominkiem stały sofy i fotele, na których siedzieli inni uczniowie. Skądś dochodziła muzyka. Dziewczyny nie potrafiły zidentyfikować skąd.
- Lily! - Profesor Eliksirów podszedł do nich żwawym krokiem. Był ubrany w ciemnozieloną marynarkę, a spod niej wystawał fragment czarnego krawata. - I jej przyjaciółka... Annie?
- Ann - poprawiła go odruchowo Blondi, po czym uścisnęła jego dłoń.
- Cieszę się, że przyszłyście!
   Lilka uśmiechnęła się szeroko, ale odetchnęła z ulgą, gdy nauczyciel odszedł powitać przybyłych gości. Razem z Lorens podeszły do okna po drugiej stronie. Wpatrywały się w spadający śnieg na zewnątrz.
- Uwielbiam święta - powiedziała Evans, a przyjaciółka jej przytaknęła. - Jest tak... magicznie!
Parsknęły śmiechem, gdy gospodarz zaprosił wszystkich  do stołu.
Zajęły miejsca na lewo od nauczyciela i rozłożyły serwetki. Lils szukała wzrokiem Severusa. Ale nie znalazła go. Jedno miejsce było wolne, więc... Nie przyszedł. Wtedy wokół nich zaczęli krążyć kelnerzy, stawiając przed nimi tace z parującymi i cudownie pachnącymi potrawami. Tu stała sałatka z rukoli, tam plastry pieczonej kaczki, a jeszcze dalej ziemniaczana tarta.
- Mam się tym najeść? - spytała Ann, wskazując na półmisek z malutkimi, zapiekanymi pieczarkami posypanymi szczypiorkiem. - Nigdy w życiu...
- Nie masz się obżerać, tylko kosztować - pouczyła ją ze śmiechem Ruda. - Ale to jeszcze nic. Poczekaj na deser. Ciastko wielkości talerza dla każdego oraz czekoladowa żaba - mruknęła sarkastycznie, a Gryfonka cichutko zachichotała.
- Zebraliśmy się tu dzisiaj, by już teraz cieszyć się nadchodzącymi świętami. Spójrzcie! - Uczniowie podskoczyli w miejscach. - Śnieg sięga do pasa, w powietrzu unosi się zapach jagnięciny, a to wszystko doprawione wspaniałym towarzystwem. - Niektórzy bili brawo nauczycielowi. - Och, dziękuję... Każdy z was zasłużył na to, by teraz pławić się w luksusach tego przyjęcia. A więc życzę udanego wieczoru! - zawołał i uniósł swój kieliszek z wodą. Pozostali również to uczynili i wypili łyk.
- Takie tu luksusy, że w głowie się nie mieści - szepnęła Blondi.
   Zaczęło się obijanie sztućcy o talerze, ciche rozmowy i głośny monolog profesora. Po kilkunastu minutach odezwał się i do dziewczyn.
- Lily, moja droga, słyszałem, że twoi rodzice są mugolami. To prawda? - Parę osób się zadławiło.
- Tak - rzekła niepewnie.
- A czym się zajmują?
- Cóż... Mój tata jest listonoszem, a mama pracuje w bibliotece...
- Kto to listonosz? - zapytał nauczyciel, a kilka osób spojrzało na nią z zainteresowaniem.
- To pracownik poczty, który roznosi listy... ludziom...
- A nie lepiej byłoby sobie sprawić sowę? - Slughorn wyrażał coraz większe zaciekawienie.
- Mugole raczej nie przywykliby do czegoś takiego, choć uważam że to całkiem słuszna uwaga - odpowiedziała zadowolona, mogąc mówić o tym jako ekspert. - Możliwe, że kiedyś to się zmieni.
- O, tak! - Uśmiechnął się jej rozmówca. - To wiele by ułatwiło, nieprawdaż Annie? Jej rodzice pracują w Ministerstwie Magii, jako doradcy samego ministra, a jej babcia...
- Ann - wtrąciła. Wszyscy na nią spojrzeli. Ośmieliła się przerwać nauczycielowi. Zrobiła się spięta i zmieszana. - Ann, nie Annie...
- Ach, oczywiście, wybacz! - poprosił profesor, po czym kontynuował. - A jej babcia ma wielki wpływ na ważne decyzje. Jak się miewa?
- Chyba dobrze - odparła pod nosem, ale w sali było na tyle cicho, że każdy usłyszał. - Zamierzam się z nią spotkać w czasie świąt.
- Och, pozdrów ją i rodziców ode mnie. Koniecznie! - Gryfonka przybrała na twarz słaby uśmiech. "Niech się ode mnie odczepi!" pomyślała. - Alan, co słychać u twojego wujka? Jego wu... - Dalej przestała słuchać.
   Do końca kolacji tylko uprzejmi potakiwała, czasami rzuciła jedno czy dwa zdania, jadła i  rozmawiała z Lilką. Czekoladowe żaby nie skakały po talerzach, więc jej nadzieje szlak wzięły. Po trzydziestu minutach instrumentalna muzyka zaczęła ją denerwować, światełka doprowadzały do rozdrażnienia, nawet śmiechy pozostałych łatwo wprawiały ją w złość.
   Nie chciała już dłużej tam być. Zrozumiała, że nie została zaproszona, dlatego, że ma taki "talent" do eliksirów czy z powodu wyników w nauce. To jej rodzina znowu stanowiła pretekst. Odkąd pamiętała było podobnie. Dostawała podwyższone stopnie, choć na nie nie zasługiwała, na początku szkoły większość nauczycieli przymykała oko na jej głupie zachowanie i nie wlepiała szlabanów. W zasadzie do tej pory żadnego nie dostała. I choć naprawdę kochała całą swoją rodzinkę, to czasami, aż kusiło ją, żeby się jej wyprzeć. Przez całe życie towarzyszyły jej wypowiedzi dorosłych jak na przykład:
- Ach, to jest ta Ann. Jej rodzice zajmują ważne stanowiska w ministerstwie!
- Dziecinko, może napomnisz coś o mnie swojej babci?
- Jeśli twoi rodzice albo twoja babcia...
   I tak dalej. Męczyło i prześladowało ją to. Nie chciała słyszeć o tym jaką pracę mają jej bliscy. Wszyscy tylko tym się sugerowali. A tak naprawdę ich nie znali. Ona wiedziała, że gdy jej matka się denerwowała, to piekła ciasta, dopóki nie znalazła rozwiązania, że ojciec nienawidził piątków, choć każdy je kochał, że babunia nosi okulary zerówki, tylko po to by wyglądać poważniej albo że dziadek, choć pracował tylko w sklepie miotlarskim, miał niezłą smykałkę do interesów. Zapragnęła natychmiast wyjechać. Chciała znów ich zobaczyć, Wszystkich razem. Dlatego tak bardzo się obawiała złej wieści. Co mieli jej przekazać? To musiało być coś bardzo ważnego, skoro nie napisali tego w liście. Tak poważnego, że musieli powiedzieć to osobiście. Drżała ze strachu, kiedy snuła domysły, chociaż dziewczyny wmawiały jej, że to wcale nie będzie straszne, że pewnie robili jej kawał. Jednak kto mógł ją o tym zapewnić? Przecież tyle słyszy się o gwałtach, porwaniach, a dodatkowo na wolności jest Lord Voldemort. Wzięła głęboki oddech, by stłumić w sobie swoje emocje i obawy.
- Idziesz?
   Podniosła głowę i zobaczyła Lil, która stała nad nią i wyciągała w jej stronę rękę. Ujęła ją i razem wyszły. Lorens nie pożegnała się z gospodarzem. I może było to niekulturalne, ale w pewnym stopniu czuła, że tak należało zrobić. Pokazać, że ona też ma osobowość i że też jest na swój własny, odmienny sposób wyjątkowa, że nie zawsze należy kierować się pozycją rodziny.
   Wyszła z dumnie uniesioną brodą. Przez całą drogę powrotną Evans paplała o wszystkim i o niczym. Może to i lepiej... Przynajmniej nie musiała się odzywać...