Po pierwsze przepraszam za to opóźnienie, naprawdę. Starałam się, ale nie zdążyłam dodać notki wczoraj.
To pierwsza notka w 2015, jeej! Jak Wam minął Sylwester? Jakieś plany na nowy rok?
Rozdział taki... no, nie wiem, jak go opisać. Chyba najlepiej wyszła mi scena z Remusem, ale co ja tam wiem :P Wy mi powiedzcie, co wyszło najlepiej ;) Ostatnio zaczęłam sobie planować, jak będzie wyglądać ślub Lilki i Jamesa... I zapragnęłam już o tym napisać! :D Ale, ale... Najpierw trzeba skończyć piątą, szóstą i jeszcze siódmą klasę, c'nie?
Błędy mogą się pojawić, choć sprawdziłam notkę. Ale człowiek nie jest nieomylny i popełnia błędy.
Rany, 14 tys. wyświetleń *-* Niemożliwe! Dziękuję kochani! Mam nadzieję, że kiedyś dobiję do 100 tys. wyświetleń... To by było coś :D
No, dobra nie przedłużam i serdecznie zapraszam do czytania i komentowania, tego poniżej, gdyż to bardzo motywuje. a ostatnio moje wena ucina sobie urlopy i chyba tylko Wasze komentarze pomogą jej wrócić ;)
Rozdział dedykuję Megan Night! No, trochę sobie poczekłaś, kochana :) Przepraszam za moją nieobecność na Twoim blogu, postaram się nadrobić wszystko szybciutko ;* Dziękuję za poprzedni kom i czekam na Twoją opinię!
Miłej lektury
Panna Nikt
PS Przepraszam za nieobecność na Waszych blogach, ale ostatnio w ogóle nie mam czasu na siedzenie i czytanie w necie. Na szczęście teraz mam ferie, więc nadrobię wszelkie zaległości :)
PPS Data następnego rozdziału niewyznaczona.
_____________________________________
Rozdział 17. Powrót.
Przed domem ulepiono bałwany, śnieg delikatnie przyprószył samochody, a mróz tylko trochę szczypał w twarz... Taa, fajnie by było. Bałwany zrównały się z ziemią, a na drodze został tylko lód, więc łatwo się poślizgnąć. Auta trzeba odśnieżać przez co najmniej godzinę, a po kilku minutach na dworze odpadał już nos.
Peter Pettigrew nie wychodził z domu, bo i po co? Grał na starym pianinie w salonie i uczył się nowych utworów. Przed jego przyjazdem rodzice udekorowali dom, mama upiekła wszystkie ciasta. Nie było nic do roboty. Jednakże 25 grudnia wczesnym rankiem kiedy tylko się zbudził, zbiegł do salonu i zobaczył górę prezentów pod małą choinką. Rodzice już wstali i właśnie do niego dołączyli. Zabrali się do rozpakowywanie prezentów z pod choinki, ale także ze świątecznych, czerwonych skarpet przybiych do kominka. Rozpakował dość pokaźnych rozmiarów prezent.
- Nie wierzę! - zawołał i oszalał z radości. - Dziękuję!
Podszedł do rodziców i ich przytulił. Mocno, jak nigdy wcześniej. Matka śmiała się w jego włosy, a ojciec klepał uszczęśliwiony po ramieniu.
A w paczce były wszystkie zbiory utworów Bacha, Chopina i Vivaldiego. Wszystkie.
~*~
Obudziła się późno. Za późno.
- Cholera - mruknęła, patrząc na zegarek. Dziesięć po ósmej.
Mogła się założyć o cokolwiek, że jej brat już dawno był na nogach i właśnie rozpakowywał jej prezenty. Nałożyła szlafrok, a na stopy wsunęła miękkie kapcie. Schodziła po schodach, gdy usłyszała huk. Coś się przewróciło. I to coś wielkiego.
- Josh! - krzyknęła jej matka, mijając ją na schodach. Za nią podążał ojciec. Spokojny, jak zwykle. - Coś ty zrobił?!
Jej brat może i był od niej starszy, ale zdecydowanie mniej odpowiedzialny. Gdy Dorcas zeszła do salonu, stanęła wyryta. Choinka leżała na podłodze. Prawie wszystkie bombki były stłuczone, łańcuchy porwane, lampki przestały mienić się tysiącami kolorów, a zielone igiełki były... wszędzie gdzie się tylko dało. Tata na chwilę zaniemówił, a mama już biegała z jednego kąta do drugiego. A Josh stał obok przewróconego drzewka, a jego nieobecny wzrok świadczył o niedowierzaniu.
- Mamo... - zaczął.
- JOSHUA ADAM MEADOWES, COŚ TY NAROBIŁ?! Sprzątaj to teraz! Albo nie! Bo znów coś rozwalisz lub zepsujesz... Moje bombki...
- Mamo, ja...
- Wynocha mi stąd! - wrzeszczała, przeganiając go.
Kiedy przeszedł obok siostry, ta posłała mu karcące spojrzenie, po którym skulił się jeszcze bardziej niż po krzykach matki. Ojciec pobiegł na górę w poszukiwaniu różdżek.
- To był gnom, przyrzekam... - jęczał brat.
Godzinę później, już po uroczystym śniadaniu, siedziała w swoim pokoju z prezentem na łóżku. Nowa miotła lśniła blaskiem. Była tak wypucowana, że mogłaby się w niej przejrzeć. To był najnowszy model: Nibus 1975. Rodzice ucieszyli się z prezentów, brat również. Gadający zegarek wszystkim poprawił humor. Kiedy Dorcas przyglądała się swojemu nowemu cudeńku, jakaś sowa zastukała w jej okno. Rozpoznała ją, to była sowa Ann - Retro. Do nóżki miała przyczepiony liścik. Czarna czym prędzej otworzyła okno i wpuściła ptaka. Odwiązała przesyłkę, a maleńka sówka natychmiast wzbiła się w powietrze, wyleciała na zewnątrz i już jej nie było. Meadowes rozerwała, delikatnie mówiąc, kopertę i zabrała się za czytanie. Była to odpowiedź na jej poprzedni list dotyczący spotkania na Pokątnej.
Kochana Doruś!
Jasne, chętnie przyjdę. Wyjście na zewnątrz dobrze mi zrobi po kilku bezsennych nocach. O wszystkim dowiesz się na miejscu... Pisałam też do Lily, pasuje jej jeszcze
dzisiaj o 15.00. Mi też. A Tobie? Odpisz szybko!
Całuski
Ann
Po kilku bezsennych nocach? Nie zastanawiała się dłużej nad tą sprawą, miała poznać szczegóły już za... 5 godzin i 39 minut. Nabazgrała odpowiedź na pierwszej lepszej kartce, po czym pobiegła po sowę brata, gdyż swoją zostawiła w Hogwarcie. Jej sówka, Mel, chyba znalazła chłopaka. Nie chciała im przeszkadzać. Widocznie jej sowa była od niej lepsza w romansach... Jeśli można to tak nazwać. Przywiązała liścik do nóżki ptaka i wypuściła za okno, mówiąc gdzie ma lecieć, Nie wiedziała na jakiej zasadzie sowy orientują się w położeniu domów w tak wielkim mieści, ale póki dawały radę, nie zamierzała się w to zagłębiać. Opadła na wielkie łóżko, które jak zwykle było zawalone stertą poduszek. Rozłożyła się wygodnie i czekała na powrót ptaka, rozmyślając co też takiego stało się Ann, że nie mogła spać przez kilka nocy.
~*~
Syriusz obudził się późno. Gdy zerknął na zegarek, wiedział, że ominęło go śniadanie. Świąteczne śniadanie. A niech to! Tyle dobrego żarcia go ominęło... W sumie trochę dziwne, że nikt nie przyszedł go obudzić... No cóż, nie zamierzał rozpaczać, W końcu za rok znów nadarzy się okazja, czyż nie? Za kilka dni do Hogwartu zaczną zjeżdżać się uczniowie, którzy wyjechali. Nie mógł dłużej zwlekać z zabraniem Niewidki. Postanowił, że zrobi to po obiedzie, kiedy wszyscy będą objedzeni i nikomu nie będzie chciało się łazić po Wieży Gryffindoru albo niespodziewanie wpaść do jego pokoju. Poszedł do łazienki, umył się i ubrał. Potem wyszedł z Wieży i udał się do kuchni, może skrzatom coś zostało. Znalazł obraz owoców na srebrnej, wielkiej tacy, pogłaskał zieloną gruszkę, a ta zaczęła się zwijać i marszczyć, aż w końcu uformowała się w klamkę. Przeszedł przez dziurę i znalazł się w kuchni. Och, jak dawno go tam nie było...
Znalazł się w ogromnym pomieszczeniu. Wyłożona kafelkami podłoga lśniła czystością. Na prawo od wejścia był wielki kominek, tak jak zapamiętał. Skrzaty rzuciły się w jego kierunku z tacami pełnymi ciastek i innych przekąsek. "No... to, to ja rozumiem..." pomyślał zadowolony i zaczął zajadać się różnymi, smakowitymi potrawami.
~*~
Od rana chodził nabuzowany. Nabuzowany - to mało powiedziane. Chodził - pff, kłamstwo. Najdelikatniejsze określenie stanu w jakim się znajdował to bezgraniczne rozdrażnienie i złość. Pielęgniarki kazały mu leżeć i nie wstawać. A on chciał już sobie wyjść z tego Munga całego, wydawało mu się, że już nigdy nie zmyje z siebie zapachu szpitalnego powietrza. Te święta zaliczał do najgorszych ze wszystkich. Cóż, trudno mu się dziwić. Kto chciałby spędzić ten radosny czas w szpitalu? Chyba nikt.
Po incydencie z okularami zabroniono mu wstawania, a przez cały dzień i całą noc ktoś go pilnował, by nie powtórzył tego wybryku. Lekarze bardzo się wściekli, gdy tylko o tym usłyszeli. A jego rodzice najpierw się przestraszyli, ale potem śmiali się z tej sytuacji. Ich humor nieco się mu udzielił. Tyle, że to było poprzedniego dnia. A teraz nie miał najmniejszej ochoty na żarty, w dodatku jego ojciec był jakiś przygaszony. Jego śmiech był wymuszony. James zamierzał dowiedzieć się, co się stało. W ogóle zapowiadało się na długą rozmowę. Kto domyślił się na jaką chorobę cierpiał, co to był eliksir, który mu podano i wiele innych rzeczy. Oczywiście, jak tylko opuści ten głupi szpital! Nie liczył nawet na prezenty, a to była nowość w jego wykonaniu.
- Mamooo... - jęczał. - No powiedz im, że dobrze się czuję i chcę wracać do domu!
- Jimmy, mówiłam im... - Matka przeglądała właśnie jakieś czasopismo.
- Nie kłam, nie kłam! - Zachowywał się jak pięciolatek, ale miał to gdzieś. Chciał stąd wyjść. Teraz! - I nie nazywaj mnie Jimmy...
- Jasne, Jimmy. - Przewróciła kolejną stronę. - Chcesz budyń? - Nawet nie oderwała wzroku od czytanego artykułu.
Potter wydał tylko z siebie bliżej nieokreślony charkot i zakopał się w pościeli. Schował się pod kołdrą, tak dokładniej. Tak było mu lepiej. Nic nie widzieć, ledwo słyszeć głos mamy. Jednocześnie brakowało mu trochę powietrza, ale dało się przeżyć. No i... był ciutkę głodny. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Nie będzie jadł ani pił, dopóki go nie wypuszczą!
Brawa dla mnie, proszę!
Po tej myśli stwierdził, że ta długa obecność a śpiączce i szpitalu pogorszyła jego stan psychiczny, może nawet nieodwracalnie!
Nie panikuj, James. Przystopuj...
Głośno westchnął, a chwilę później usłyszał przytłumiony głos matki. Nie zrozumiał, co powiedziała. Tak w zasadzie nie chciał wiedzieć. To mogło jeszcze polepszyć jego plan wydostania się z Munga. Co lepsze - przyspieszyć. Mógł się nie odzywać, nie jeść, nie pić... W końcu musieliby się zgodzić na jego warunki. Przecież to on był pacjentem, a pacjentów trzeba słuchać. Co tam wie jakiś doktorek? Jak pacjent się nie odezwie, to wie tyle, co nic. O, tak. Będzie udawał niemowę. Geniusz z niego! Znów jego matka coś powiedziała. Tym razem zrozumiał. Znowu zapytała o ten cholerny budyń. Po co komu budyń?! Wszystko go drażniło. Prawdopodobnie nawet nie zauważyła, jak schował się pod kołdrą. Jeśli tak, to... troszkę utrudniało jego plan... Błagał w myślach, żeby na niego spojrzała. A raczej na łóżko, uściślając. Ponownie westchnął. Chwilę potem wyjrzał zza kołdry. Jego matka odkładała właśnie gazetę.
- Och, już wiem czemu nie odpowiadałeś. Zdrzemnąłeś się, co? - Rogacz miał ochotę klepnąć się otwartą dłonią w czoło, ale powstrzymał się. - Idę powiadomić dyrektora Hogwartu, że już się obudziłeś i masz się dobrze, i że nie zamierzasz znów wykręcić podobnego numeru co poprzednio. Zmartwił się, wiesz? - Wstała i ruszyła do drzwi. - Pomyślałam, że dam znać też twoim przyjaciołom. Syriuszowi, Remusowi i... Peterowi, tak? No, to idę, - Była już w korytarzu.
- Mamo? - Zatrzymała się.
- Tak? - Posłała mu życzliwy uśmiech.
- Jak będziesz wracać to weź waniliowy. Czekoladowego nie lubię.
- Jasne - przytaknęła i mrugnęła do niego. - Budyń waniliowy, robi się.
- Och, już wiem czemu nie odpowiadałeś. Zdrzemnąłeś się, co? - Rogacz miał ochotę klepnąć się otwartą dłonią w czoło, ale powstrzymał się. - Idę powiadomić dyrektora Hogwartu, że już się obudziłeś i masz się dobrze, i że nie zamierzasz znów wykręcić podobnego numeru co poprzednio. Zmartwił się, wiesz? - Wstała i ruszyła do drzwi. - Pomyślałam, że dam znać też twoim przyjaciołom. Syriuszowi, Remusowi i... Peterowi, tak? No, to idę, - Była już w korytarzu.
- Mamo? - Zatrzymała się.
- Tak? - Posłała mu życzliwy uśmiech.
- Jak będziesz wracać to weź waniliowy. Czekoladowego nie lubię.
- Jasne - przytaknęła i mrugnęła do niego. - Budyń waniliowy, robi się.
~*~
Po całym domu rozniósł się dzwonek domowego telefonu. Lyall podszedł powoli i podniósł słuchawkę.
- Halo?
Rozmawiał chwilkę z osobą po drugiej stronie, po czym w radością w głosie zawołał swojego syna. Ten przyszedł do niego, nic nie wyczytując z tonu głosu ojca. Odebrał od niego słuchawkę.
- Halo? Dzień dobry... Tak, to ja... Co? To znaczy... Słucham? O, rany! - Remus uśmiechnął się szeroko od ucha do ucha. - Naprawdę? To świetnie! - Prawie skakał z radości. Pierwszy raz w ciągu tego dnia przydarzyło mu się coś dobrego. Najgorsze było jeszcze przed nim. - Tak, powiem... Oczywiście, dziękuję... Dziękuję bardzo! Jasne, nie ma sprawy... - Odwrócił się do ojca, koło którego stała teraz również matka. - Tato... - Podał mu słuchawkę i pobiegł do swojego pokoju. Szybko naskrobał dwa słowa na skrawku kartki, wypuścił sowę z klatki, przywiązując do jej nogi liścik. Chwilę później wypuścił ją na zewnątrz. Wiedziała dokąd lecieć.
Lunatyk nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. Nie mógł ustać w jednym miejscu z radości. Obudził się! James się obudził po śpiączce! I w dodatku po raz drugi. Pierwszy raz był poprzedniego dnia. Oznaczało to, że wracał do zdrowia bardzo szybko. Ta myśl przepełniała go euforią. Rozmyślał jeszcze nad jedną sprawą, po czym zszedł z powrotem do salonu, gdzie koło stojaka na okrycia wierzchnie wisiał telefon. Ojciec właśnie skończył rozmawiać z panią Potter. Znał ją, ponieważ jej mąż, Charlus, pracował razem z nim w Ministerstwie. Wykręcił numer Lily. Ktoś podniósł słuchawkę po dwóch sygnałach,
- Tak?
- Dzień dobry, nazywam się Remus Lupin. Czy zastałem może Lily? - Wiedział jak się rozmawia przez taki telefon, mama go nauczyła. A w numery przyjaciół zaopatrzył się już dawno temu.
- Emm... - Ktoś się zawahał. - Mamo! Zawołasz Lily?!
Czemu ten ktoś... Prawdopodobnie była to dziewczyna... Dlaczego sama nie mogła zawołać Lilki? Coś zaświtało mu w głowie. To była chyba jej siostra... Petra? Petunia? Pelly? Nie pamiętał jej imienia. Ruda rzadko o niej opowiadała, chyba nie układało się najlepiej między nimi. Po minucie ktoś znowu się odezwał.
- Halo? Remus?
- Lily! Nie uwierzysz... - Powiedział jej wszystko, co wiedział. Wyobrażał sobie jej minę. Pewnie jej usta były szeroko otwarte ze zdziwienia, a potem zapewne na jej twarzy zakwitła ulga i uśmiech na wieść o dobrej nowinie.
- Och... - westchnęła. - To dobrze. Wspaniale. - Czuł, jak się uśmiecha.
Porozmawiał z nią chwilę, po czym ona oznajmiła, że musi już kończyć. Dodała, że sama powie dziewczynom o Jamesie, i że nie musiał już do nich dzwonić. Przystał na tą propozycję. Nie często rozmawiał z Dorcas, nie za bardzo wiedział, jak miałby się zachować. A z Ann... Wstydził się trochę, szczerze mówiąc. Poza tym, ona się wściekła na niego, za to co powiedział ostatnio... Kiedy już rozmowa definitywnie dobiegła końca, jeszcze chwilę przepełniała go radość. Zatelefonował do Petera, ale nie odebrał. Trudno, postanowił, że zadzwoni do niego jeszcze później, za kilka godzin.
Jego twarz wykrzywił grymas. Za kilka godzin... Była pełnia. Nie widział siebie, jako wilkołaka, rozmawiającego przez telefon. Nie wiedząc czemu, rozbawiła go taka wizja. Wilkołak gadający, a raczej szczekający do słuchawki... Nie, to zbyt odjechane, nierealistyczne... Opanował go ponury nastrój, tak jak rano. Można by pomyśleć, że zdążył się przyzwyczaić do przemian, ale... Nie, na to nigdy nie można się przygotować. Nie można być spokojnym, wyluzowanym. Mimowolnie napiął mięśnie. Wolał uciec do lasu niedaleko domu, raptem sześć, siedem kilometrów stąd. Nie chciał przemieniać się w piwnicy. Wiedział jednak, że rodzice go nie puszczą. Nigdy. Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy. Spojrzał na zegar z kukułką na drzwiach wejściowych. 14.00. Miał jeszcze trochę czasu, żeby się... "przygotować". Ostatnio w jego życiu zagościła ironia, sarkazm. Chyba zbyt często jej używał. Przynajmniej jeśli chodzi o myśli. Zwłaszcza dotyczące wilkołactwa lub - jak woli mówić jego mama - likantropii.
~*~
Wyszła z domu, zamykając drzwi na klucz. Rodzice wciąż byli w pracy. Stanęła na krok przed ulicą i wyciągnęła prawą rękę z różdżką przed siebie. Transport, którym zamierzała dotrzeć na Pokątną, nie uśmiechał jej się zbytnio. Błędny Rycerz zatrzymał się przed nią piskiem opon. Trzypiętrowy autobus, koloru wściekłego fioletu, stał nieruchomo, gdy wyskoczył z niego konduktor Marley Shunpike. Miał dwadzieścia lat, ale zachowywał się, jakby miał co najmniej pięć. Potargane włosy sięgały mu do ramion, był głupi jak but, nieco nachalny, ale jednak pomocny.
- Witam, panieneczkę. - Uśmiechnął się głupkowato. - Z tego co wiem Hogwart Express odjeżdża dopiero 30 grudnia...
- A i owszem - odparła, mijając go i wsiadając do autobusu. - Dzisiaj moim celem jest Dziurawy Kocioł. - Wsiadł za nią i już drukował bilet. - W Londynie - dodała niepotrzebnie. Pierwszy raz była poza domem po śmiercie babci. Czuła się trochę... dziwnie i nieswojo. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale miała nadzieję, że to minie.
- Słyszałeś, Ernie? Dziurawy Kocioł... w Lonynie! - zarechotał Marley.
Blondynka tylko przewróciła oczami i odebrała bilet. Usiadła na jednym z krzeseł, kładąc swoją torbę na kolanach. W środku spoczywał jej pamiętnik, który miał zapisaną już jedną stronę. Była to pewnego rodzaju pomoc w przeżyciu i poradzeniu sobie ze śmiercią babci. Cóż, w jej przypadku działało. A na szyi wisiało srebrne serduszko od rodziców ze zdjęciami w środku. Postanowiła, że nie będzie się z tymi rzeczami rozstawać. Dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że autobus był prawie pusty. Oprócz niej jechała tylko jedna osoba, która chyba za chwilkę miała wysiąść. Faktycznie, nagle pojazd zatrzymał się z piskiem, a jakiś stary czarodziej podreptał do wyjścia. Pierwszy raz zdarzyło jej się jechać samą. Czuła się jeszcze dziwniej niż jak wsiadła. Marley chyba to zauważył, bo usiadł na chwiejącym się krześle, przyklejonym do podłogi słabym klejem, gdyż wieczorami krzesła zastępowano łóżkami i nie można było przylepić siedzeń na stałe. Konduktor był wesoły, ale bardziej tym szczęściem promieniował w porównaniu z wcześniejszymi jej odwiedzinami w Błędnym Rycerzu. Szczerzył się do niej, mrugając tak często, że pomyślała, że to jakiś tik nerwowy.
- Dobrze się czujesz? - zapytała Lorens.
- Wspaniale - odparł z uśmiechem.
- Coś się stało, że tak... Hm, promieniejesz?
- Moja Mary urodziła dziecko. - Ann wytrzeszczyła oczy. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Bardziej podejrzewała podwyżkę albo coś w tym stylu. Ale... dziecko? A więc Shunpike nie był taki płytki, za jakiego go uważała.
- O, no to gratuluję. - Uśmiechnęła się. - Chłopczyk czy dziewczynka?
- Chłopiec, nazwaliśmy go Stan - oznajmił z dumą. - Też będzie konduktorem Rycerza - dodał. - No, to chyba twój przystanek.
Co? Dotrwała bez żadnych odruchów wymiotnych ani mdłości? Pożegnała się z Marley'em i wyszła z autobusu, który od razu pojechał dalej. Stanęła przed wejściem do Dziurawego Kotła. Bar był umiejscowiony między sklepem z płytami a księgarnią. Mugole zamiast pubu widzieli stary, opuszczony sklep, co chroniło go przed niechcianymi mugolskimi gośćmi. Wnętrze pubu było ciemne, niezbyt czyste i schludne. Ann minęła stoliki i bar przy którym stał barman - Tom. Aby przejść na ulicę Pokątną należało udać się na podwórko za Dziurawym Kotłem i tam zastukać różdżką w pewną cegłę nad śmietnikiem. Blondynka tak wiele razy tędy przechodziła, że mogłaby z zamkniętymi oczami dotrzeć do tylnych drzwi prowadzących na podwórze. Szybko uporała się ze stukaniem różdżką w cegły i... już. Była w czarodziejskim świecie. Na ulicy panował gwar, ludzie rozmawiali i przepychali się. Minęła Esy i Floresy, po czym zatrzymała się. Dokąd teraz? Na szczęście wybawiła ją Lily, zjawiając się nagle koło niej.
- Ann! - pisnęła i przytuliła ją. W jej uszach tkwiły srebrne kolczyki, prezent od rodziców.
- Lily - odparła. - Widziałaś Dorcas?
- Ja widziałam.
Obróciły się gwałtownie, choć poznały głos. Meadowes uśmiechnęła się, przywitała i zaciągnęła do małej kafejki otwartej niedawno. Usiadły przy jednym ze stolików i zamówiły trzy gorące czekolady. W lokalu unosił się miły zapach świeżo zaparzonej kawy.
- No, to co tam u was? - spytała Dori.
- Och, fatalnie - jęknęła Lilka. - Nienawidzę mojej siostry.
- Aż tak źle?
- I to jak! Ma do mnie fochy, a nie wiem nawet o co! Bo ten powód, o który ją podejrzewam jest żałosny. Zachowuje się jak małe dziecko, serio. Powoli mnie to dobija. Nie wiem, co jej zrobiłam...
- Nie przejmuj się, Lil - mruknęła Czarna. - To minie, jestem pewna.
- Może - rzekła bez emocji Evans. - Nie uwierzycie, czego się dowiedziałam! - Zrobiła stosowną pauzę. - James się obudził!
Dziewczyny zachłysnęły się powietrzem, a potem krzyknęły z radości. Było się z czego cieszyć. Przecież Potter majaczył, zapominał o różnych rzeczach, a potem zapadł w śpiączkę. Uciszyły się jednak szybko, przypominając sobie w jakim miejscu były.
- Serio? Skąd wiesz?! - dopytywała się szatynka.
- Remus do mnie zadzwonił i... - Lorens zesztywniała na dźwięk imienia Lunatyka. Nagle zrobiło jej się wstyd. Przed oczami stanęła jej scena, w której Lupin powiedział jej o śmierci babci. A ona go skrzyczała! I na dodatek okładała pięściami. Zrobiło jej się niedobrze. Jak mogła się tak zachować? - Podobno już drugi raz! Nie do wiary... Myślałam, że... Że będzie jeszcze gorzej...
- Tak, ja też - przytaknęła Dor. - Ale Potter ze wszystkiego się wyliże.
- Ann? Co tak milczysz? - Ruda wzięła łyk swojego napoju, który właśnie przed nią postawiono.
- Ja... Och, dziewczyny... - Powstrzymywała łzy. Chyba było za wcześnie na przypominanie sobie o Caroline. Przejechała dłonią po drżących ustach. Zamrugała kilka razy oczami. - Ja... Przyjdziecie jutro na pogrzeb?
Uśmiechy zniknęły im z twarzy.
- Witam, panieneczkę. - Uśmiechnął się głupkowato. - Z tego co wiem Hogwart Express odjeżdża dopiero 30 grudnia...
- A i owszem - odparła, mijając go i wsiadając do autobusu. - Dzisiaj moim celem jest Dziurawy Kocioł. - Wsiadł za nią i już drukował bilet. - W Londynie - dodała niepotrzebnie. Pierwszy raz była poza domem po śmiercie babci. Czuła się trochę... dziwnie i nieswojo. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale miała nadzieję, że to minie.
- Słyszałeś, Ernie? Dziurawy Kocioł... w Lonynie! - zarechotał Marley.
Blondynka tylko przewróciła oczami i odebrała bilet. Usiadła na jednym z krzeseł, kładąc swoją torbę na kolanach. W środku spoczywał jej pamiętnik, który miał zapisaną już jedną stronę. Była to pewnego rodzaju pomoc w przeżyciu i poradzeniu sobie ze śmiercią babci. Cóż, w jej przypadku działało. A na szyi wisiało srebrne serduszko od rodziców ze zdjęciami w środku. Postanowiła, że nie będzie się z tymi rzeczami rozstawać. Dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że autobus był prawie pusty. Oprócz niej jechała tylko jedna osoba, która chyba za chwilkę miała wysiąść. Faktycznie, nagle pojazd zatrzymał się z piskiem, a jakiś stary czarodziej podreptał do wyjścia. Pierwszy raz zdarzyło jej się jechać samą. Czuła się jeszcze dziwniej niż jak wsiadła. Marley chyba to zauważył, bo usiadł na chwiejącym się krześle, przyklejonym do podłogi słabym klejem, gdyż wieczorami krzesła zastępowano łóżkami i nie można było przylepić siedzeń na stałe. Konduktor był wesoły, ale bardziej tym szczęściem promieniował w porównaniu z wcześniejszymi jej odwiedzinami w Błędnym Rycerzu. Szczerzył się do niej, mrugając tak często, że pomyślała, że to jakiś tik nerwowy.
- Dobrze się czujesz? - zapytała Lorens.
- Wspaniale - odparł z uśmiechem.
- Coś się stało, że tak... Hm, promieniejesz?
- Moja Mary urodziła dziecko. - Ann wytrzeszczyła oczy. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Bardziej podejrzewała podwyżkę albo coś w tym stylu. Ale... dziecko? A więc Shunpike nie był taki płytki, za jakiego go uważała.
- O, no to gratuluję. - Uśmiechnęła się. - Chłopczyk czy dziewczynka?
- Chłopiec, nazwaliśmy go Stan - oznajmił z dumą. - Też będzie konduktorem Rycerza - dodał. - No, to chyba twój przystanek.
Co? Dotrwała bez żadnych odruchów wymiotnych ani mdłości? Pożegnała się z Marley'em i wyszła z autobusu, który od razu pojechał dalej. Stanęła przed wejściem do Dziurawego Kotła. Bar był umiejscowiony między sklepem z płytami a księgarnią. Mugole zamiast pubu widzieli stary, opuszczony sklep, co chroniło go przed niechcianymi mugolskimi gośćmi. Wnętrze pubu było ciemne, niezbyt czyste i schludne. Ann minęła stoliki i bar przy którym stał barman - Tom. Aby przejść na ulicę Pokątną należało udać się na podwórko za Dziurawym Kotłem i tam zastukać różdżką w pewną cegłę nad śmietnikiem. Blondynka tak wiele razy tędy przechodziła, że mogłaby z zamkniętymi oczami dotrzeć do tylnych drzwi prowadzących na podwórze. Szybko uporała się ze stukaniem różdżką w cegły i... już. Była w czarodziejskim świecie. Na ulicy panował gwar, ludzie rozmawiali i przepychali się. Minęła Esy i Floresy, po czym zatrzymała się. Dokąd teraz? Na szczęście wybawiła ją Lily, zjawiając się nagle koło niej.
- Ann! - pisnęła i przytuliła ją. W jej uszach tkwiły srebrne kolczyki, prezent od rodziców.
- Lily - odparła. - Widziałaś Dorcas?
- Ja widziałam.
Obróciły się gwałtownie, choć poznały głos. Meadowes uśmiechnęła się, przywitała i zaciągnęła do małej kafejki otwartej niedawno. Usiadły przy jednym ze stolików i zamówiły trzy gorące czekolady. W lokalu unosił się miły zapach świeżo zaparzonej kawy.
- No, to co tam u was? - spytała Dori.
- Och, fatalnie - jęknęła Lilka. - Nienawidzę mojej siostry.
- Aż tak źle?
- I to jak! Ma do mnie fochy, a nie wiem nawet o co! Bo ten powód, o który ją podejrzewam jest żałosny. Zachowuje się jak małe dziecko, serio. Powoli mnie to dobija. Nie wiem, co jej zrobiłam...
- Nie przejmuj się, Lil - mruknęła Czarna. - To minie, jestem pewna.
- Może - rzekła bez emocji Evans. - Nie uwierzycie, czego się dowiedziałam! - Zrobiła stosowną pauzę. - James się obudził!
Dziewczyny zachłysnęły się powietrzem, a potem krzyknęły z radości. Było się z czego cieszyć. Przecież Potter majaczył, zapominał o różnych rzeczach, a potem zapadł w śpiączkę. Uciszyły się jednak szybko, przypominając sobie w jakim miejscu były.
- Serio? Skąd wiesz?! - dopytywała się szatynka.
- Remus do mnie zadzwonił i... - Lorens zesztywniała na dźwięk imienia Lunatyka. Nagle zrobiło jej się wstyd. Przed oczami stanęła jej scena, w której Lupin powiedział jej o śmierci babci. A ona go skrzyczała! I na dodatek okładała pięściami. Zrobiło jej się niedobrze. Jak mogła się tak zachować? - Podobno już drugi raz! Nie do wiary... Myślałam, że... Że będzie jeszcze gorzej...
- Tak, ja też - przytaknęła Dor. - Ale Potter ze wszystkiego się wyliże.
- Ann? Co tak milczysz? - Ruda wzięła łyk swojego napoju, który właśnie przed nią postawiono.
- Ja... Och, dziewczyny... - Powstrzymywała łzy. Chyba było za wcześnie na przypominanie sobie o Caroline. Przejechała dłonią po drżących ustach. Zamrugała kilka razy oczami. - Ja... Przyjdziecie jutro na pogrzeb?
Uśmiechy zniknęły im z twarzy.
~*~
Obiad był pyszny. Zdążył na ten posiłek, na szczęście. Syriusz udał się w kierunku Wieży Gryffindoru. Szybko znalazł się na siódmym piętrze. Powiedział hasło Grubej Damie("Smocze jaja") i przelazł przez portret. Tak jak się spodziewał, Pokój Wspólny był pusty.
Rzucił odpowiednie zaklęcie na schody prowadzące do sypialni dziewczyn i wdrapał się po marmurowych stopniach. Ogarnęło go podniecenie. Kto wie, może znajdzie coś ciekawego w pokoju Gryfonek z piątego roku? Stanął przed odpowiednimi drzwiami i nacisnął klamkę. Zamknięte. To nie stanowiło problemu.
- Alohomora - szepnął i było po sprawie. Wszedł do dormitorium Lily, Dorcas i Ann.
Panował tam porządek. Aż dziwnie się czuł, przebywając w tak czystym pomieszczeniu. Od czego zacząć... Od rzeczy Dorcas, naturalnie. Tylko... gdzie trzymała te swoje rzeczy? Black podrapał się za uchem. Tego nie przemyślał. Widocznie musiał tam spędzić więcej czasu. Zamknął za sobą cicho drzwi i znów rozejrzał się po pokoju. Czas zacząć zabawę.
Podszedł do pierwszego łóżka, najbliżej drzwi. Otworzył szuflady szafki nocnej. W pierwszej były dwie książki, a w drugiej kilka piór i pergaminów. Zajrzał pod pościel. Nic. Pod poduszką znalazł jedynie paczkę gumy do żucia. Pod łóżkiem znalazł jakąś torbę. W środku był błyszczyk, podręcznik do Zaklęć... Ach, więc to legowisko Ann, no jasne. Ona była świetna z Zaklęć. Schował torbę tam, gdzie była i ruszył dalej.
Teraz koło okna. Szafka nocna była prawie pusta, nie licząc złamanego pióra na drugiej szufladzie. Pod poduszką i pościelą natrafił na złożony szlafrok. Kiedy miał zajrzeć za kotary, usłyszał jakiś dźwięk. Zamarł w bezruchu. Kiedy przez minutę nic się nie stało, uznał, że musiał się przesłyszeć. Coś zobaczył, ha! A nie, to tylko dodatkowy koc. Kiedy rzucił mu się w oczy długi, rudy włos na kołdrze, wszystko stało się jasne. Porządek Lily. Nie wiedząc czemu, przypomniał mu się ich pocałunek w schowku. Musiał z nią porozmawiać, koniecznie. Aż dziwne, że wciąż nie chciała go słuchać.
Zostało już tylko jedno łóżko. Uśmiechnął się zadowolony, podchodząc do ostatniego z posłań. A potem... Zatrzymał się. Coś go blokowało, nie chciał grzebać w rzeczach Dori. Idiota, właśnie po to przyszedł! A jednak... Nie rozumiał, czemu to wszystko co do niej czuł, zostało... Czemu to minęło. Był cudownie, całował się z nią i było mu wtedy najlepiej, ale... wszystko jakoś... umilkło. Próbował to sobie tłumaczyć chorobą Rogacza, ale... Sprawa z Dor zaczęła się dużo wcześniej. W sumie zakończyła też dość szybko. Tylko czemu? Nie chciał takiego obrotu sprawy. Zauważył, że przestała się do niego odzywać, po tym jak nie zaprosił ją na bal Halloween'owy. Ale... Nie byli parą, nie musiał jej zapraszać. Planował, ale Dylan go wyprzedził. Tylko czy to oznaczało, że miała przestać się do niego odzywać, nie rozmawiać? Nie przeczył, zdziwiło go trochę jej zachowanie, choć czuł, że się do tego przyczynił. Pokręcił głową, jakby chcąc pozbyć się tych myśli. Teraz zadanie. W szufladzie, ani pod jak i na łóżku nie było Peleryny Niewidki. No to gdzie?!
Wszedł do łazienki, mając nadzieję, że Dorcas nie wyrzuciła peleryny, bo... Byłoby kiepsko. W łazience, oprócz kilku butelek do mycia i mydła, nie było nic godnego uwagi. Łapa oblał się rumieńcem, kiedy przyszło mu do głowy, że dziewczyny się tutaj myły. A potem stały w tym miejscu, gdzie on, całkiem... mokre i...
Dobra, koniec!
Skarcił się w myślach.
Wyszedł szybko z łazienki i stanął na środku pokoju. No gdzie, gdzie... Uderzył się otwartą dłonią w czoło. SZAFA! Zajrzał do niej. Mundurki, spódnice, o, ta jest ładna, swetry, jakaś płachta, sukienki... Czekaj, wróć... Jakaś płachta... Jakaś płachta?! Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Co za szczęście! Zabrał Niewidkę, schował ją pod szatą szkolną i pobiegł do drzwi, zamykając je z powrotem na klucz. Potem ucieszony pobiegł do swojego dormitorium. Szkoda, że się nie odwrócił... Może zobaczyłby, że nie domknął drzwiczek szafy... Naprawdę szkoda...
~*~
Czuł pulsujący ból. A raczej pozostałości po nim.
Piwnica śmierdziała potem, o ściany wciąż obijały się jego krzyki. Już po wszystkim. Skończyło się. Znów był człowiekiem. Znowu był sobą. Westchnął głośno. Marzył o tym, by leżeć na twardej i zimnej podłodze już na zawsze. Łańcuchy, do których się przywiązał, wrzynały mu się w nadgarstki i kostki. Ale nie narzekał. Wiedział, że dzięki nim nie wyskoczył i nie rozszarpał swoich rodziców. Nie otwierał oczu, ale podejrzewał jak wyglądało pomieszczenie. Świeże zadrapania na ścianie, kilkanaście nowych wgnieceń w podłodze, obgryzione listwy. Normalka w jego wykonaniu. Uderzał w niego odór jego krwi i potu. Każdy oddech sprawiał mu problem, ale nie robił nic, co mogłoby mu pomóc. Wciąż nie uchylił powiek. Już po pełni, po pełni, po pełni... To zdanie obijało mu się o wszystkie zakamarki czaszki. Wszystkie kończyny były odrętwiałe. A ostatnie tchnienie bólu po przemianie opuściło go wraz z wydechem. Był świt. Czuł to.
Odważył się otworzyć oczy. Starał się nie rozglądać po piwnicy. Patrzył tylko na łańcuchy, na swoje nagie, zadrapane i pogryzione do krwi ciało. Uwolnił się z łańcuchów. Wziął kilka głębokich oddechów i powoli wstał. Ruszył do wyjścia. Zanim w końcu do niego doszedł, upadł kilka razy przez zawroty głowy. Zastukał trzy razy w metalowe drzwi. Były robione specjalnie na zamówienie, by trudniej je otworzyć, wyważyć czy po prostu, w jego przypadku, się przez nie przebić. Cofnął się o trzy kroki. Czekał, aż mama zostawi mu ręcznik i butelkę wody, i odejdzie. Ale ona nigdy tak nie robiła. Po prostu wchodziła do środka piwnicy. I tym razem było tak samo. Usłyszał otwierane zamki i kłódki, po czym do ciemnego pomieszczenia przedarło się światło. Zmrużył oczy. Każdy nastolatek powinien się czuć skrępowany, będąc nagim przy swojej matce, ale nie Remus. Odebrał od rodzicielki długi ręcznik, którym zakrył swoje ciało, starając się nie patrzeć jej w oczy. Nie chciał widzieć w nich tego cierpienia. Opróżnił butelkę wody za jednym razem.
Wyszedł z piwnicy i poszedł do łazienki. Hope nic nie mówiła i był jej za to wdzięczny. Chyba nie miałby siły odpowiedzieć. Kiedy stanął przed lustrem, dostrzegł nowe blizny i zadrapania. Wszedł pod prysznic i jęknął z rozkoszy. Tego mu było trzeba... Letniej wody zmywającej brud z jego ciała. Obmył się dokładnie i wytarł. Ubrał w czyste ubrania i wyszedł do kuchni. Zjadł śniadanie w milczeniu pod czujnym wzrokiem rodziców. Po pewnym czasie ojciec odchrząknął. Remmy zerknął na niego znad talerza kanapek.
- Przyszedł twój prezent, dotarł wczoraj późnym wieczorem - powiedział. - Znajdziesz go w swoim kufrze. Ale nie otwieraj go przed powrotem do Hogwartu, dobrze? - Uśmiechnął się słabo, a Lunatyk kiwnął głową. - Aha i jeszcze jedna, mniej przyjemna sprawa. Idziemy dzisiaj na pogrzeb.
- Czyj? - zapytał Gryfon, modląc się, żeby nie chodziło o...
- Caroline Daquin, pracowałem z nią w Ministerstwie. To był... napad, zabili ją Śmierciożercy, gdy wychodziła z biura. O ile się nie mylę, to babcia twojej koleżanki Ann Lorens. Jej rodzice też pracują w Ministerstwie.
Lupin skulił się na krześle. A więc to prawda.
Piwnica śmierdziała potem, o ściany wciąż obijały się jego krzyki. Już po wszystkim. Skończyło się. Znów był człowiekiem. Znowu był sobą. Westchnął głośno. Marzył o tym, by leżeć na twardej i zimnej podłodze już na zawsze. Łańcuchy, do których się przywiązał, wrzynały mu się w nadgarstki i kostki. Ale nie narzekał. Wiedział, że dzięki nim nie wyskoczył i nie rozszarpał swoich rodziców. Nie otwierał oczu, ale podejrzewał jak wyglądało pomieszczenie. Świeże zadrapania na ścianie, kilkanaście nowych wgnieceń w podłodze, obgryzione listwy. Normalka w jego wykonaniu. Uderzał w niego odór jego krwi i potu. Każdy oddech sprawiał mu problem, ale nie robił nic, co mogłoby mu pomóc. Wciąż nie uchylił powiek. Już po pełni, po pełni, po pełni... To zdanie obijało mu się o wszystkie zakamarki czaszki. Wszystkie kończyny były odrętwiałe. A ostatnie tchnienie bólu po przemianie opuściło go wraz z wydechem. Był świt. Czuł to.
Odważył się otworzyć oczy. Starał się nie rozglądać po piwnicy. Patrzył tylko na łańcuchy, na swoje nagie, zadrapane i pogryzione do krwi ciało. Uwolnił się z łańcuchów. Wziął kilka głębokich oddechów i powoli wstał. Ruszył do wyjścia. Zanim w końcu do niego doszedł, upadł kilka razy przez zawroty głowy. Zastukał trzy razy w metalowe drzwi. Były robione specjalnie na zamówienie, by trudniej je otworzyć, wyważyć czy po prostu, w jego przypadku, się przez nie przebić. Cofnął się o trzy kroki. Czekał, aż mama zostawi mu ręcznik i butelkę wody, i odejdzie. Ale ona nigdy tak nie robiła. Po prostu wchodziła do środka piwnicy. I tym razem było tak samo. Usłyszał otwierane zamki i kłódki, po czym do ciemnego pomieszczenia przedarło się światło. Zmrużył oczy. Każdy nastolatek powinien się czuć skrępowany, będąc nagim przy swojej matce, ale nie Remus. Odebrał od rodzicielki długi ręcznik, którym zakrył swoje ciało, starając się nie patrzeć jej w oczy. Nie chciał widzieć w nich tego cierpienia. Opróżnił butelkę wody za jednym razem.
Wyszedł z piwnicy i poszedł do łazienki. Hope nic nie mówiła i był jej za to wdzięczny. Chyba nie miałby siły odpowiedzieć. Kiedy stanął przed lustrem, dostrzegł nowe blizny i zadrapania. Wszedł pod prysznic i jęknął z rozkoszy. Tego mu było trzeba... Letniej wody zmywającej brud z jego ciała. Obmył się dokładnie i wytarł. Ubrał w czyste ubrania i wyszedł do kuchni. Zjadł śniadanie w milczeniu pod czujnym wzrokiem rodziców. Po pewnym czasie ojciec odchrząknął. Remmy zerknął na niego znad talerza kanapek.
- Przyszedł twój prezent, dotarł wczoraj późnym wieczorem - powiedział. - Znajdziesz go w swoim kufrze. Ale nie otwieraj go przed powrotem do Hogwartu, dobrze? - Uśmiechnął się słabo, a Lunatyk kiwnął głową. - Aha i jeszcze jedna, mniej przyjemna sprawa. Idziemy dzisiaj na pogrzeb.
- Czyj? - zapytał Gryfon, modląc się, żeby nie chodziło o...
- Caroline Daquin, pracowałem z nią w Ministerstwie. To był... napad, zabili ją Śmierciożercy, gdy wychodziła z biura. O ile się nie mylę, to babcia twojej koleżanki Ann Lorens. Jej rodzice też pracują w Ministerstwie.
Lupin skulił się na krześle. A więc to prawda.
~*~
Pogrzeb się skończył. Było słonecznie. Tłum ubranych na czarno ludzi wylał się z pobliskiego kościoła. Każdy składał jej rodzinie kondolencje. Przyjmowała je, nie bardzo zwracając na nie uwagi. Wydawało jej się, że prędzej umrze niż wysłucha w skupieniu wszystkiego. Poza tym za bardzo chciało jej się płakać, by słuchać uważnie słów innych.
- Ann, ja...
Lily przytuliła ją mocno, szepcząc coś w jej włosy, ale nie rozumiała co. Czarna też zamknęła ją w silnym uścisku. Kiedy myślała, że wszyscy już sobie poszli, stanął przed nią. Bała się spojrzeć mu w oczy. Nie chciała, nie po tym co mu zrobiła...
- Ann. - Jej plany szlak trafił. Nie mogła NIE spojrzeć. Był ubrany w garnitur, a czarny krawat nico poluzował, jak zwykle. Blond włosy zgrały się z miodowymi oczami. - Jest mi... smutno i ciężko. Naprawdę, to co cię spotkało... nie powinno się zdarzyć. - Miała ochotę wtulić się w jego ramiona. Nerwowo przygładziła czarną sukienkę, a potem założyła za ucho kilka kosmyków włosów. - To straszne. Podziwiam cię, za to jak dobrze się trzymasz. Za to jaka jesteś dzielna. - Nie zasługiwała na takie komplementy, nie była tak silna, jak myślał. Nie śmiała mu jednak przerwać. - Naprawdę, jesteś wspaniała. I nie mogę uwierzyć, w to co stało się z twoją babcią. Nie znałem jej osobiście, ale podobno była... niesamowita. Taka ja ty. - Przełknęła ogromną gulę w gardle, a raczej próbowała. - I chcę ci tylko powiedzieć, że jeśli czegokolwiek byś potrzebowała, możesz się zwrócić z tym do mnie. O każdej porze dnia i nocy. - Skinął jej głową i właśnie miał odejść, gdy złapała go za rękę.
- Dziękuję - wyszeptała, patrząc mu w oczy. Jednocześnie puściła jego nadgarstek, zauważyła, że był lekko obdarty ze skóry. - I przepraszam... Za tamto...
- Hej, spokojnie - mruknął, podchodząc bliżej. - Nie mam do ciebie pretensji, nigdy nie miałem. I nie będę mieć, uwierz mi. - Dotknął jej policzka. Jego dłoń była przyjemnie ciepła. - Obiecuję.
Nie mogła oddychać. Zanim zdążyła zrobić coś głupiego, odszedł, wtapiając się w tłum. Wpatrywała się w miejsce, w którym stał, dopóki nie zajął go ktoś inny. Kolejna osoba składała kondolencje, ale ona nie słuchała. W jej głowie wciąż było słychać tylko to jedno słowo.
Obiecuję.
~*~
Miał tonę zaległości. Serio, chyba nigdy tego nie nadrobi. Zamknął kufer i schował różdżkę do kieszeni. Poprawił okulary na nosie i zniósł kufer do samochodu. Tak, wracał do Hogwartu. Nabył nowe doświadczenia i umiejętności. No, w każdym razie wiedział dużo więcej niż przed wyjazdem do szpitala. Nie mógł uwierzyć, że to Snape wszystkiego się dowiedział. Teraz trudniej będzie go nienawidzić. Ale od czego byli Huncwoci? Mogli od czasu do czasu przecież rzucić za niego jakieś zaklęcie. Nie, nie, nie. Nie mógłby, nie poprosiłby ich o to. Dowiedział się wszystkiego, dosłownie. To Alyson Dark zawdzięczał ten długi pobyt w szpitalu, to wszystko przez głupi upadek z miotły. A jego ojciec był smutny z powodu śmierci jego koleżanki z pracy, a równocześnie babci Ann. Rogacz chciał iść na pogrzeb, ale mama go nie puściła.
Kilka dni później siedział w aucie w drodze na King's Cross. Wróci do Hogwartu, w końcu. I w dodatku będzie przytomny! No i zobaczy Petera i Remusa. Miał też nadzieję natknąć się na Lily. O niej nigdy nie mógłby zapomnieć. Choćby zwaliło się na niego tysiąc amnezji.
Dojechał zaskakująco szybko. Rodzice odprowadzili go, aż na peron 9 i 3/4. Gdy tylko Jim znalazł się wśród czarodziei, poczuł się od razu lepiej. Podbiegł do niego Peter cały radosny. Bardzo ucieszył się na jego widok. Tęsknił za nim. Potter rozmawiał z nim w drodze do pociągu. Wsiedli do środka i zaczęli szukać pustego przedziału. Gdy już miał zniknąć w tłumie uczniów, odwróciła się i pomachał rodzicom na pożegnanie. Ojciec odmachał, a mam posłała mu całusa. Uśmiechali się. Wkrótce Glizdkowi udało znaleźć się pusty przedział. Dosłownie dwie minuty później wszedł do niego Remus i byli już w komplecie. Po radosnym przywitaniu z Luniem, Potter rozsiadł się wygodnie przy oknie. Lupin wyciągnął ze swojego kufra paczkę. Prezent świąteczny. Zręcznie odpakował i zobaczył, co to było. Książka Michaela Tawerra. Nie znał tego autora. Okładka przedstawiała ciemny las w nocy. Gdy Gryfon otworzył księgę, wypadła z niej koperta zaadresowana do niego - rozpoznał charakter swojego ojca, no i swoje imię, oczywiście. Rozdarł kopertę i zaczął czytać list. W miarę jak zbliżał się do końca, jego oczy coraz bardziej się rozszerzały. To w tej książce miał znaleźć odpowiedź dotyczącej jego wizji. Michael Tawerr pisał o... wilkołakach. Remus wstrzymał oddech. Wszystkie dręczące go pytania miały być rozwiązane. Schował książkę, nim przyjaciele zaczęli się interesować. Zacznie czytać, jak dojedzie. Musiał, chciał poznać wszystkie sekrety...
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. James pragnął już być na miejscu. Dawno nie widział swojego najlepszego przyjaciela, brata... Zastanawiał się czasami, czy Syriusz za nim tęsknił. Na pewno, do tego nie miał wątpliwości. Tak bardzo chciał go zobaczyć, porozmawiać z nim. Kiedy w końcu dojechali na peron w Hogsmeade, wyleciał z pociągu jak tornado.
Black, gdzie jesteś?
I wtedy go dostrzegł. Stał oparty o budkę telefoniczną i błądził wzrokiem po wysypujących się z pociągu uczniach. W ręku ściskał skrawek papieru. James zaczął się przeciskać w jego stronę.
- Syriusz! - krzyknął, a wtedy Łapa podniósł wyżej głowę. - Black, idioto! Tutaj jestem! - Okularnik wymachiwał rękami, aż tamten go zauważył.
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Znowu miał wszystkich przy sobie. Lilkę, która mignęła mu gdzieś z prawej, przyjaciół, którzy go otaczali i dom, który królował na horyzoncie. Wielki zamek zajmujący połowę nieba. Hogwart czekał w oddali. Na niego.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. James pragnął już być na miejscu. Dawno nie widział swojego najlepszego przyjaciela, brata... Zastanawiał się czasami, czy Syriusz za nim tęsknił. Na pewno, do tego nie miał wątpliwości. Tak bardzo chciał go zobaczyć, porozmawiać z nim. Kiedy w końcu dojechali na peron w Hogsmeade, wyleciał z pociągu jak tornado.
Black, gdzie jesteś?
I wtedy go dostrzegł. Stał oparty o budkę telefoniczną i błądził wzrokiem po wysypujących się z pociągu uczniach. W ręku ściskał skrawek papieru. James zaczął się przeciskać w jego stronę.
- Syriusz! - krzyknął, a wtedy Łapa podniósł wyżej głowę. - Black, idioto! Tutaj jestem! - Okularnik wymachiwał rękami, aż tamten go zauważył.
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Znowu miał wszystkich przy sobie. Lilkę, która mignęła mu gdzieś z prawej, przyjaciół, którzy go otaczali i dom, który królował na horyzoncie. Wielki zamek zajmujący połowę nieba. Hogwart czekał w oddali. Na niego.