środa, 10 grudnia 2014

Rozdział 15. cz. II ”Świąteczne” klimaty.

Witam wszystkich! :D
Rozdział pisany, cholibka ile ?! Aż trzy tygodnie?!
Tak, prawda, niestety. Tak wyszło. Ale jest!
Ma 10 stron, więc myślę, że to Was zadowoli, choć ociupinkę :) Ostatnio mało Lily - zmieni się. Mało Jamesa - zmieni się. A właśnie! James - nic nie zdradzam, oprócz tego co napisałam wcześniej. Niespodzianka i tyle :D Muszę powiedzicć coś na usprawiedliwienie za to czekanie. Otóż... Szkoła. Chyba wszyscy to znają. I mnie nie oszczędziła :(
Jak minęły mikołajki? :) Jakieś fajne prezenty? Spadł już u Was śnieg? Bo u mnie nie :( Jak już zimno, to na całego!
Gadam od rzeczy XD Cóż, rozdział dedykuję Marii Wajdzik :) Liczę na Twój komentarz również pod tym rozdziałem! :)

Zapraszam do czytania i komentowania :)
Panna Nikt

[EDIT] Błędy poprawione :)
_____________________________


Rozdział 15. cz. II ”Świąteczne” klimaty.

   Po niespokojnej nocy nastał dzień. Przez niektórych bardzo długo wyczekiwany. A mianowicie - sobota. Większość wychodziła do Hogsmeade, a mniejsza część postanowiła zostać w zamku i przygotować się do wyjazdu, gdyż już w niedzielę ze stacji miał odjechać pociąg Hogwart Express. Uczniowie z nieskrywaną radością marzyli o spotkaniu z rodziną czy znajomymi ze świata mugoli.
  Śnieg wesoło prószył za oknem, a całe błonia były nim zasypane. I choć zamek ogrzewano, trzeba było dmuchać w dłonie i otulać się dodatkowymi swetrami. Na każdym kroku można było ujrzeć pięknie udekorowane choinki czy usłyszeć kolędy śpiewane przez duchy. Śmiechy Hogwartczyków było słychać dosłownie wszędzie. Wszyscy porzucili książki i szaty szkolne, zostawiając je głęboko upchnięte w kufrach lub pod łóżkiem. Uczniowie czuli tylko nadchodzące święta.
- Ann! - sapnęła Lily. - Pospiesz się!
Blondynka w pośpiechu zapięła kurtkę i wybiegła na szkolny dziedziniec. Biegiem pokonała trzydzieści metrów i wpadła do ruszającego powozu. Nie był przez nic prowadzony. Gryfonka oddychała głośno, próbując włożyć rękawiczki na zamarznięte ręce.
   W drodze do wioski towarzyszyły jej śmiechy przyjaciółek i ich wesoła paplanina. Ona w tym nie uczestniczyła. Była zbyt pochłonięta myślami. O powrocie, o domu, o rodzinie... Z niewiadomych powodów odetchnęła z ulgą, gdy dojechały na miejsce. Wyszły z pojazdu i stanęły koło siebie.
- To gdzie najpierw? - zapytała Meadowes, która była w dużo lepszym nastroju niż dwa dni wcześniej. - Proponuję Miodowe Królestwo albo Zonka, co wy na to?
- Nie - zaprotestowała Ruda. - pewnie jest tam cały tłum ludzi. Lepiej chodźmy do Scrivenshafta...
- To ten sklep z piórami? - spytała Lorens, skacząc w miejscu z zimna.
- Nie tylko - odparła tajemniczo Evansówna.
   Ruszyły przed siebie główną drogą. Minęły zatłoczone zakłady. Kiedy dotarły na koniec uliczki, okazało się, że Scrivenshaft wcale nie był opustoszały, jak im się wydawało. Otworzyły drzwi, uruchamiając dzwonek wiszący nad nimi. Po lokalu przechadzało się sporo ludzi, często biorąc coś z zamiarem zakupu. Ściągnęły czapki i nieznacznie rozpięły płaszcze. Placówka okazała się większa, niż zapamiętały. W powietrzu unosiła się przyjemna woń pieczonych pierniczków, a na ścianach zawieszono radujące społeczeństwo tabliczki - "PRZECENA! NAWET O 50%".
   Dziewczyny podeszły do jednej z półek i rozejrzały się w poszukiwaniu prezentów dla bliskich. Dor zainteresował ogromny, czarny budzik, który stawiał czarodzieja na nogi, wykrzykując w kółko na cały regulator jedno zdanie.
- Wstawaj, śmierdzący leniu! - Meadowes śmiała się w niebogłosy, a napotykając pobłażliwe spojrzenie współlokatorek, wykrztusiła dwa słowa:
- Dla brata... - Po czym wzięła urządzenie w dłoń i wyciszyła. - Ale będzie frajda!
Ann doszła do stoiska z gitarami. Dostrzegła jedną w tonacji ciemnego brązu z pozłacanymi strunami. Kołki do napinania strun były koloru czekolady. Stanęła jak wyryta i gapiła się na instrument przez kilka minut, gdy w końcu Lilka potrząsnęła nią.
- Halo! Ziemia do Ann! - Zaśmiała się. - Patrzysz na tą gitarę i patrzysz. Weź ją do ręki, mówię ci będzie jeszcze lepsza... - A widząc jej niedowierzającą miną, dodała: - Na serio, bierz ją.
Lorens spoglądnęła na instrument. Czemu tak ją oczarował? Czym? Mimo wszystko wyciągnęła dłoń w jego stronę. A po chwili jej palce poczuły gładkie, lakierowane drewno. Podniosła prawe kolano, oparła na nim brzeg gitary, a lewą ręką przyłożyła do "szyjki". Kiedyś tata ją uczył, jak się gra. Wywołała z zakamarków pamięci ten dzień i delikatnie, prawie w ogóle, zjechała prawą ręką w dół, zahaczając o struny.
- Nie, nie mogę - odparła, gdy tylko do jej uszu dotarła muzyka. - To nie dla mnie...
- Właśnie, że tak. To twoja bratnia dusza - przyznała Czarna i zaczęła grać na niewidzialnej gitarze. - Widzisz? Ja tego nie potrafię!
- Kup ją - doradziła Ruda. - Pasuje ci...
- Ale to nie miał być prezent dla mnie, tylko dla... mamy i taty! - protestowała Lorens. - Poza tym jest za droga, nie starczy mi na nic więcej...
- Myślę, że rodzice chcieliby, żebyś ją kupiła - stwierdziła Meadowes. - Byliby szczęśliwi.
- Nie - jęknęła Blondi. - Nie przekonujcie mnie, nie mogę...
Odłożyła instrument z wielką niechęcią. Natychmiast ktoś inny ją chwycił.
- Em, przepraszam, ja biorę tą git...
- Ale ją odłożyłaś - zauważyła kobieta, która stała obok. - To jednoznaczne z...
- Biorę ją - oświadczyła Ann i wyrwała z jej rąk czekoladową piękność. - Idziemy?
Dziewczyny parsknęły śmiechem.
- Nie, nie biorę jej - przedrzeźniała ją Lilka, a policzki Lorens pokryły rumieńce.
- Oj, no dobra... Zmieniłam zdanie.

~*~

   Pół godziny później wyszły ze sklepu obładowane torbami. Evans kupiła złotą broszkę dla mamy, średniowieczną fajkę dla ojca i garść świecących kuleczek dla siostry, które odpowiadały za takie same funkcje jak lapmy. Wiedziała, że i tak ich nie przyjmie, więc wybrała te, co jej się na pewno nie spodobają, a za to ona, Lily, pokochała od pierwszego zaświecenia. Dor opatrzyła się w srebrne kolczyki dla matki, radio, które samo wybierało piosenki dla taty i oczywiście gadający budzik dla starszego brata. Natomiast Ann dźwigała futerał na gitarę, w którym łatwo się domyślić, co było.
- Wstąpimy na czekoladę? - spytała Meadowes. - Muszę się rozgrzać. Zimno jak diabli.
- O, tak! - przytaknęła zielonooka. - Jestem za!
   W zasadzie blondynka nie miała nic do gadania, choć i tak zamierzała wziąć filiżaneczkę kakao. Podreptały w stronę centrum i niedługo potem odnalazły bar Pod Trzema Miotłami. Weszły do gospody, otrzepały się ze śniegu i rozpięły kurtki. Dopiero wtedy zorientowały się, jaki panował tam tłok. Widocznie klientów wciąż przybywało. Ktoś wpadł na nie z prawej strony i Lorens o mało nie upuściła swoją nową zdobycz.
- To bez sensu! - powiedziała, starając się przekrzyczeć harmider. - Za nic nie znajdziemy miejsca, lepiej zamówmy coś na wynos... - Dziewczyny potaknęły ponuro. Żadna nie chciała opuszczać ciepłego baru, ale nie było innego wyjścia.
   Dori przecisnęła się przez tabun ludzi i w końcu stanęła przy ladzie. Zamówiła trzy mleczne czekolady na wynos i po paru minutach wróciła z trzema tekturowymi kubkami w dłoniach.
- Zabierać to! - wrzasnęła. - Parzy mi skórę!
Przyjaciółki parsknęły śmiechem, ale posłusznie wzięły swoją porcję. Wyszły na zewnątrz, a zimne powietrze powitało je z otwartymi ramionami.
- G-g-gdzie teraz? - zapytała Lil, szczękając zębami.
- Z-z-znam pewne miejsce - odparła Meadowes.
   Dziewczyny poszły za nią, ogrzewając dłonie parującymi kubkami. Szły przez kilka minut, czasami grożąc Doruś za zbyt długą podróż. W końcu doszły do wielkiego, zamarzniętego jeziora. Lily i Ann były tam po raz pierwszy, ale nie Dorcas. Już kiedyś tam przyszła. Syriusz ją tam zaprowadził i... to wtedy ją pocałował. Gryfonka odepchnęła od siebie powracające wspomnienia, nie pozwalając im... Za późno. Znów poczuła te pocałunki na swoich ustach, dotyk tych palców na twarzy... Po co tu wróciła? Przecież ona i Syriusz to już przeszłość... Choć tak naprawdę nigdy nie byli razem. Black nigdy nie zapytał czy chciałaby być jego dziewczyną ani nie podarował kwiatów... Nie było o czym gadać. Kwiaty. Dylan. Zerwanie. No, nie! A teraz on!
   W przypływie nagłego zdenerwowania wzięła duży łyk gorącej czekolady. Płyn rozlał jej się w ustach, zostawiając za sobą gorące uczucie ciepła. O, tak... Tego potrzebowała w śnieżny, zimowy dzień. Jej ciało momentalnie się rozgrzało.
- Świetnie tu - odparła Lily, stając koło niej. - Jak w jakiejś bajce czy coś.
- Nasz świat jest bajką - zauważyła Lorens, która do nich dołączyła.
Stały tak we trzy, wpatrując się w jezioro przed sobą. Otaczała je mgiełka ich wydechów, ale zdawały się przestać odczuwać chłód. Nagle gorąca czekolada Evans upadła na ziemię, rzeźbiąc własne dróżki w stronę zamarzniętego jeziora. Przyjaciółki spojrzały na nią pytająco, a ona tylko wskazała głową centrum. Ponad dachami domów i gospodarstw unosiły się kłęby dymu. Pożar. Na pewno.

~*~

   Pobiegły czym prędzej w stronę wioski. Zostawiły swoje pakunki na ziemi i pognały przed siebie. Dotarły w błyskawicznym tempie. Zdyszane rozglądały się po niebie, próbując ocenić, który budynek płonął. Zobaczyły, jak tłum wchodził w głąb miasteczka. Podążyły za nim. Czarnej zdawało się, że zobaczyła Dylana w tej zgraji ludzi w towarzystwie Alyson Dark, dziewczyny, która zrzuciła Jamesa z miotły. Potem jednak zniknęli jej z oczu.
   Były rozgrzane po morderczym biegu, ale wiatr wiał tak silnie, że już wiedziały, że się
rozchorują w najbliższym czasie. Ann zakaszlała. Opatuliła się kurtką i nałożyła ponownie rękawiczki. Trzęsła się z zimna, prawdopodobnie już była chora.
   Usłyszały pełne strachu wrzaski mieszkańców i turystów, a wkrótce na własne oczy zobaczyły dom smagany jęzorami ognia. Ściany były kompletnie osmolone, a z dachu nie pozostało nic. To już była ruina. Wydawało się, że za chwilę ogień przeniesie się na inne budynki. Ktoś biegł po wiadro zimnej wody, a ktoś inny zasypywał dom śniegiem. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Gryfonki przyłączyły się do gaszenia pożaru, a potem odeszły na bok.
- Ktoś był w środku? - zapytała Ruda jakiejś kobiety.
Ona tylko głośno załkała. Po chwili wzięła głęboki oddech i odrzekła łamiącym się głosem:
- Rodzice i czwórka dzieci. - Wymieniła ich wiek: - Dziesięć, sześć, trzy i dwa lata. Wszyscy nie żyją.
   Zapanowała cisza. Nikt się nie odezwał, a słowa kobiety zawisły w powietrzu. Nikt nie przeżył... Lorens zaniosła się płaczem, Dor osunęła się na ziemię, a Lila wpatrywała się tylko tępo w dom. A raczej w miejsce, gdzie kiedyś stał. Nie znały tych ludzi, ale i tak czuły żal. Ogromny ból gdzieś w środku. W sercu. Czy to mogło kiedyś spotkać i ją? To sprawka Voldemorta i Śmierciożerców? Zielonooka przetarła załzawione oczy. Pomogła wstać Meadowes, która była zbyt osłabiona, by zrobić to samodzielnie. Po czym otoczyła ramieniem Blodni i westchnęła głęboko. Nie mogły się załamać. Musiały wracać.
   Zahaczyły o jezioro i zabrały swoje rzeczy, na szczęście nikt ich nie zabrał i nie przemokły
bardzo. Doszły do czekających powozów w towarzystwie ponurych nastrojów i plączących się nóg. Wsiadły, szybko stawiając każdy krok, jakby nieprowadzone przez nikogo ani nic pojazdy miały niespodziewanie odjechać. Gapiły się bezmyślnie w szyby. Wciąż dostrzegały spaliny.
   To mogła być jedna sekunda. Tylko tyle potrzeba było czasu, by wzniecić pożar. I tyle, by nikt się nie uratował. To był stary dom z drewna i ogień pewnie szybko się rozniósł. A potem, jak za dotknięciem różdżki wszystko poszło z dymem. Nie zostało nic. Żadna pamiątka. Żaden człowiek. Był tylko smog. Szary, zabierający życie dym. I ten czerwony odcień ognia. Te gorące języki smagające ściany, meble, ciała. Każdego dnia ktoś umierał, ale nie zawsze z własnej winy. Czasami było to... morderstwo z premedytacją.
- To był Dylan. - Głos Dorcas był lodowaty, ale mimo wszystko słaby. - To on, na pewno.

~*~

- Czemu te święta nie mogą być normalne? - Black siedział na swoim łóżku i przeglądał mugolskie czasopismo, Peter pakował swoje manatki do kufra, gdyż miał wyjechać następnego dnia, a Remus, który zrobił to już dawno temu, stał na środku sypialni i nerwowo gestykulował.
- A co nie jest normalne, Luniu? - spytał, nawet na niego nie patrząc, Syriusz.
- Jeszcze pytasz - prychnął Gryfon. - Najpierw Jim, a teraz ten pożar.
- Co? Jaki pożar? - Glizdogon wyglądał na zdezorientowanego.
Lupin jęknął ze zniecierpliwienia.
- Pożar w Hogsmeade, Peter. Mówiłem ci, że Barry z Zielarstwa wrócił z wioski i wszystko mi opowiedział. Słuchałbyś mnie czasem - rzucił i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
   Nikt go nie słuchał, nie zwracał na niego uwagi. Błyskawicznie przeszedł przez Pokój Wspólny. Przelazł przez portret i zszedł po schodach na piąte piętro. Ruszył w stronę łazienek Prefektów. Kiedy już się w niej znalazł i sprawdził czy nikogo nie było podszedł do umywalek. Ochlapał twarz i ręce zimną wodą, licząc na orzeźwienie.
   Czuł się... dziwnie. Jakby cierpiał, bo ktoś inny czuł ból. Był rozdrażniony, zdekoncentrowany. Rozdarty. Smutny. Co to wszystko miało znaczyć? Nie wiedział, czy to było związane z pożarem, ze szkołą albo z nadchodzącymi świętami. Oparł się niedbale o umywalkę i poczochrał sobie włosy. Gdy zamknął oczy, zobaczył tylko pochłaniającą go czerń.
   Znajdował się w Świętym Mungu. Poznał to od razu, gdyż bywał tu często, odwiedzając chorego dziadka kilka lat temu. Pierwsza myśl, która przyszła mu go głowy to: "James!". Czy znalazł się tam, by go zobaczyć? Ale to nie miało sensu. Wtem zobaczył pana Pottera. Wiedział, że pracował jako auror. Był starszą wersją swojego syna. Jak dwie krople wody. Te same włosy, oczy i prostokątne okulary na nosie. Remus podążył za nim. Ojciec Jima szedł długim, wyczyszczonym do połysku korytarzem. Kiedy jednak wchodził do jakiegoś pomieszczenia, Lupin nie ujrzał Rogacza.
   Pokój był niewielki, ale spokojnie pomieścił duże łóżko, kilka sprzętów do mierzenia ciśnienia i innych rzeczy, malutką umywaleczkę i trzy krzesła w pobliżu posłania. Na łóżku leżała jakaś podstarzała kobieta, była nieprzytomna. Miała siwiejące, sterczące włosy i usłaną sińcami twarz. Oddychała wolno, prawie niedostrzegalnie. Pan Potter podszedł do małżeństwa i starca przy łóżku kobiety.
- Matt - powiedział i uścisnął wysokiego mężczyznę. - Elizabeth. - Pocałował stojącą obok
blondynkę w rękę.
- My się chyba nie znamy. - Remmy usłyszał w tym zdaniu wyraźnie francuski akcent. Staruszek wyciągnął dłoń w stronę Charlusa. - César Daquin - "A więc Francuz..." pomyślał Lunatyk i stanął obok, by lepiej się mu przyjrzeć. Stara, zmęczona twarz i te brązowe oczy... Tak, te oczy mu kogoś przypominały. Wystarczyła sekunda, żeby przypomniał sobie, o kogo mu chodziło. Ann. To takie oczywiste.
- Charlus Potter. - Uścisk dłoni.
   Gdy jedno urządzenie zapiszczało, Francuz natychmiast wrócił do łóżka, jak domyślał się Remus, swojej żony. Rozpoznał starca ze sklepu miotlarskiego na Pokątnej.
- Matt, możemy porozmawiać? - Obaj wyszli z pokoju i stanęli na korytarzu, a razem z nimi Lupin.
Czuł się jakby zaglądał w czyjeś wspomnienie, ale postanowił później nad tym pomyśleć. Kim był ten cały Matt? Wyglądał na czterdziestoletniego faceta, zmęczonego życiem. Był dobrze zbudowanym mężczyzną, choć Gryfonowi zdawało się, że był jakoś dziwnie... wychudzony. Domyślił się, że to ze stresu. Na twarzy Matta dostrzegł kilkudniowy zarost.
- Co się stało? - Pierwszy odezwał się tata Jamesa.
- Caroline... Śmierciożercy ją dopadli w ministerstwie... - Brunet umilkł na chwilę, a potem dodał łamiącym się głosem. - Godzinę temu stwierdzili zgon, ale potem okazało się, że jednak żyje... Ledwo, ale jednak... - Charlus poklepał go po plecach. - Biuro zostało doszczętnie zniszczone...
- Wiem - odpowiedział pan Potter. - Dostałem wiadomość od Gwina.
Lunio przetrawił usłyszane informacje. Niejaka Caroline pracowała w Ministerstwie razem z panem Potterem i najwyraźniej też z Mattem...
- Czy Elizabeth...?
- Jest jej ciężko, nie radziłbym pytać o... to zajście z Caroline.
- Jasne - odparł pospiesznie auror. - Rozumiem.
   Zza rogu wyłoniła się pielęgniarka z tacą leków i przeróżnych eliksirów. Podeszła do nich i uśmiechnęła się blado. Była niskiego wzrostu, przeciętnej urody. Pełne usta podkreśliła czerwoną szminką.
- Panie Lorens... - odezwała się, a Remmy zamarł. Co powiedziała? Lorens? To był ojciec Ann? - ...kolejna dawka, jeśli chcemy utrzymać Caroline przy życiu, czy będzie pan chciał...
Drzwi do pokoju, w którym leżała Caroline, otworzyły się ze skrzypnięciem. Wyłoniła się Elizabeth. Miała czerwoną, zapłakaną twarz, z jej oczu lały się łzy. Drżącym ruchem głowy przekazała wiadomość. Nie było już kogo utrzymywać przy życiu.
   Blondyn otworzył oczy. Leżał skulony na podłodze w łazience Prefektów. Oddychał szybko. Zrozumiał ten obraz, wspomnienie czy cokolwiek to było. Jeśli się nie pomylił, to babcia Ann... nie żyła. Umarła. Stanął na nogi i chwiejnym krokiem podszedł do umywalek. Odkręcił kurek, pozwalając zimnej, bieżącej wodzie spłynąć do kanału. Tym razem włożył pod kran całą głowę. Po plecach przebiegły dreszcze, gdy poczuł jak woda schładzała jego kark. Przejechał dłonią po twarzy i włosach, wyciskając z nich ciecz. Zastanawiał się, czy to co ujrzał zdarzyło się naprawdę i dlaczego... to ON to zobaczył, a nie Ann. Kojarzył i układał po kolei wszystkie fakty. Po czym doszedł do wniosku, iż to całe zajście w łazience było dziwne, to jednak prawdziwe. Przejechał dłonią po mokrych włosach. Ściągnął mundurek i koszulkę, a potem wytarł nią włosy. Szatę nałożył na gołą pierś. Gdy jego czupryna nadawała się jako tako na ujrzenie świata zewnętrznego, skierował się do drzwi. Przystanął z ręką na klamce. Co miał zrobić? Powiedzieć Ann? Tak, to na pewno. Nie będzie trzymał tego przed nią w tajemnicy. Tylko jak jej to przekazać? Wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi.
   Pobiegł truchtem do Wieży Gryffindoru. Powiedział hasło Grubej Damie i kiedy przełaził przez dziurę, dostrzegł blond włosy do łopatek.
- Ann! - zawołał, a ona przystanęła na jednym ze stopni i odwróciła się. W rękach ściskała futerał na gitarę zapewne z nią w środku.
- Tak? - spytała, gdy stanął przed schodami. - O co chodzi?
- Musimy pogadać, to ważne - mówił poważnie, patrząc jej w oczy. Czy była w stanie z nich coś wyczytać? Że to, co usłyszy, wcale nie będzie przyjemne? - Może po kolacji i lepiej żeby nikt nas nie podsłuchał.
- Nie ma sprawy - uśmiechnęła się, a potem jej wzrok powędrował ku trzymanej w jego dłoni zwiniętej, mokrej koszulce. Rzuciła mu pytające spojrzenie. - Co ty...? - nie dokończyła, tylko zaśmiała się cichutko.
   Lunatyk miał nogi jak z waty, a na twarz wpłynął rumieniec. Miała taki piękny śmiech... Mógłby słuchać go dniami i nocami. Pożegnał się z nią i odprowadził wzrokiem po schodach, po których wspinała się z gracją, jak wróżka. Dopiero, gdy usłyszał zamykane drzwi, skierował się do swojej sypialni. Teraz musiał przygotować się do poważnej rozmowy. Ale najpierw czekała go spowiedź u Blacka. Jęknął w duchu. Łapa zawsze wypytywał go o wszystko, poczynając od treści zadania domowego, a kończąc na sprawach związanych z wilkołactwem, które były bardzo poważne. Spodziewał się, że i tym razem jego przyjaciel nie powstrzyma się od zadania tysiąca pytań. Taki był ciekawski.

~*~

- Drodzy uczniowie, proszę o ciszę! - zagrzmiał profesor Dumbledore, a wszelkie gadaniny ucichły. Właśnie był czas kolacji i wszyscy znajdowali się w Wielkiej Sali. Milion talerzy ustawionych na pięciu stołach, uginało się pod ciężarem kolorowych i smacznych potraw. - Jak wiecie… - dyrektor zrobił przerwę i objął wzrokiem całe pomieszczenie. - Dziś po południu w Hogsmeade wybuchł pożar. - Zapanowała grobowa cisza i tylko głos Dumbledore'a niósł się echem. - Domyślacie się pewnie, że to sprawka Śmierciożerców... - Parę osób zakryło twarze dłońmi z przerażenia. - Ale nie do końca. - Nikt nie krył zdziwienia na słowa profesora. Kto mógł zrobić coś tak okropnego? - Świadkowie tego przykrego zdarzenia, tego aktu przemocy powiedzieli mi, że... - Wszyscy wstrzymali oddech. - Zrobili to uczniowie z naszej szkoły. - Po zgromadzonych przeszedł szmer rozmów. – Pomyślcie… - podniósł głos Albus, uciszając ich ponownie. - …czy opłacało się. Czy warto było zabić? - Zatrzymał spojrzenie na sekundę dłużej na stole Slytherinu. - Nie mam dowodów, ale jeśli je zdobędę, mogę wam obiecać, że odnajdę te osoby i słono zapłacą za to, co zrobiły. - Jego głos był przepełniony grozą, ostrzeżeniem. - I nie spocznę, dopóki nie dowiem się, kto to zrobił. Możecie być tego pewni. A teraz przypominam o jutrzejszym wyjeździe. - Uśmiechnął się i zmienił ton na pogodny, życzliwy. - Odjazd będzie o godzinie jedenastej, stacja Hogsmeade. Powozy będą czekać już od godziny dziesiątej. A tymczasem... - Wykonał zamaszysty ruch ręką. - Życzę wam dobrej nocy.
   Po tych słowach uczniowie zaczęli wstawać i udawać się do wyjścia. Dorcas wymieniła znaczące spojrzenie z dziewczynami. Domyślały się, kto maczał w tym palce. Lily i Meadowes ruszyły po schodach, a Lorens zaczekała koło drzwi na Remusa. Gdy do niej podszedł, uśmiechnęła się słabo. Wspomnienie o pożarze bardzo ją zasmuciło. Przeszli kawałek dalej i Blodni pociągnęła go schodami w dół, do kuchni. Zatrzymali się przy jednym z obrazów. Dziewczyna wpatrywała się w niego, cierpliwie czekając, aż zacznie mówić. Gryfon przełknął z trudem ślinę. Niezauważalnie wytarł spocone ręce o szatę. Postanowił, za radą Syriego, zacząć od prostych rzeczy.
- Jakie zwierzęta lubisz?
- Psy - odpowiedziała.
- Jak nazywa się twoja babcia? - zapytał i ochrzanił się w myślach za drżący głos.
- Caroline, a co? - Zerknęła mu w oczy, a on ciężko westchnął.
- Pracuje w ministerstwie?
Kiwnęła głową. W środku zaczęła się denerwować i trochę na niego wściekać. Czego od niej chciał? Czemu znowu ktoś pytał o babcię? Lupin odchrząknął.
- To co teraz powiem, może wydać ci się nieprawdopodobne i dziwne, ale to prawda. - Czekał, aż coś powie, a kiedy tylko niepewnie kiwnęła głową, kontynuował. - Widziałem... - jąkał się, nie mogąc dobrać odpowiednich słów. - Byłem...
- Remusie... - Dotknęła jego dłoni, na co oblał się purpurą. - Spokojnie, nie denerwuj się.
Był wdzięczny za ten gest. Poczuł ciepło jej ręki, a w jego brzuchu zatańczyły motylki. Wziął głęboki wdech i spróbował jeszcze raz.
- Twoja babcia... Ann, ona nie żyje.
   Gdy tylko to powiedział, Gryfonka cofnęła się gwałtownie. Złość malowała się w jej oczach, ustach, twarzy i ciele. Oblizała językiem wargi i dźgnęła go palcem w pierś. Nie poczuł bólu, był jak ze stali.
- Jak... śmiesz... mówić... mi... takie... rzeczy... - Po każdym słowie uderzała w klatkę piersiową z coraz większą siłą, choć on i tak nic nie czuł. - To było okrutne kłamstwo! W tych czasach to nie są żarty, Remusie! - Okładała do pięściami. - Nie spodziewałam się tego po tobie! Takie rzeczy wygadywać!
- Ann... - Złapał jej dłonie, choć ona dalej próbowała go uderzyć. - To nie... To nie jest
kłamstwo. Ja WIDZIAŁEM, jak umiera w szpitalu, w Mungu. To prawda, nie okłamałbym cię. Nie zrobiłbym ci takiej krzywdy.
   Znieruchomiała na chwilę, po czym uwolniła się z jego uścisku. Spojrzała na niego z pogardą i złością w oczach. Przeszywała go spojrzeniem, a on milczał, czekając na jej kolejny ruch. Co zrobi? Pójdzie do dyrektora? Dziewczyna nabrała powietrza i wypuściła je ze świstem. Złożyła ręce pod biustem i wpatrywała się w niego z wrogością. Stali tak pogrążeni w niezręcznej ciszy. On licząc na jakieś jej słowa, jakiekolwiek. Ona z chęcią walnięcia go w twarz z całej siły. Chciała, żeby pożałował tego co powiedział... Tego dowcipu, który wcale nie był śmieszny. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach, minęła go, sycząc do ucha: "Pożałujesz".
   Wbiegła po schodach i zniknęła mu z oczu. Jak mogła złapać go za rękę? Teraz pewnie się z niej śmiał, cieszył z przebiegu psoty, jej reakcji. Przemierzała korytarze nadzwyczaj szybko i wkrótce była z powrotem w dormitorium. Zbyła dziewczyny krótką odpowiedzią, choć nie zamierzała przemilczać całej sprawy. Powinny wiedzieć, jaki był podły. I miała zamiar im wszystko wyznać, ale dopiero w pociągu. Bez  n i e g o  w pobliżu. Teraz nosiła w sobie zbyt wiele negatywnych emocji i przez przypadek mogłaby coś rozwalić, gdyby mówiła o Lunatyku. Jak mógł zrobić jej coś takiego? Cóż, jego huncwocka natura ujawniła się.
   Dręczyło ją tylko jedno pytanie. Dlaczego? Po co miałby jej opowiadać te bzdury? Przecież zawsze był spokojny i opanowany. We wszystkich sytuacjach, ale... Widocznie się pomyliła.
   Zatrzasnęła z złością swój zapakowany po brzegi kufer, usiadła na łóżku, zasunęła kotary i pogrążyła się w myślach dotyczących podróży do domu. Była więcej niż pewna, że gdy dojedzie, babunia powita ją z otwartymi ramionami. O, tak. Tak na pewno będzie....

~*~

   Następnego dnia rano trzy Gryfonki wstały w wyśmienitych humorach. Chociaż może nie do końca... Obraz spalonego domu pojawiał się, gdy tylko pomyślały o Hogsmeade. Ubrały przygotowane poprzedniego wieczoru ubrania i wyszły z pokoju. Przelazły przez dziurę w portrecie Grubej Damy i pobiegły do Wielkiej Sali na śniadanie. Mimo wczesnej pory wielu uczniów już siedziało i kończyło swoje porcje. Dochodziła ósma, ale widocznie nikt nie mógł spać dłużej.
   Lilka usiadła przy stole Gryffindoru i nałożyła sobie owsiankę. Dosypała kilka malin i zanurzyła łyżkę. Rozkoszowała się smakiem zdrowego śniadania, zresztą jej przyjaciółki również. Gdy wzięła łyk soku pomarańczowego, dostrzegła Severusa po drugiej stronie sali, przy stole Ślizgonów. Uśmiechnęła się do niego i pomachała mu. Odpowiedział tym samym. Przypomniało jej się, że musi z nim porozmawiać o przyjęciu w Klubie Ślimaka. O jego nieobecności.
- Cieszycie się? - zagadnęła Dori. - Święta tuż-tuż. No wiecie śnieg, prezenty, góra smacznego jedzenia... Żyć, nie umierać.
Blondynka roześmiała się, ale potem ucichła.
Nie umierać...
Nie przyjmowała wciąż do wiadomości informacji od Lupina. Po prostu ją odrzuciła, uznała za żart. Jednak w nocy naszły ją wątpliwości. Co jeśli jednak mówił prawdę? Jeśli wcale jej nie okłamał? Pokręciła głową, pragnąc odrzucić od siebie wszelkie wspomnienia z ostatniej rozmowy z nim. Ugryzła kanapkę z pomidorem i pociągnęła łyk zielonej herbaty. Napój uspokoił ją trochę. Taka herbata zawsze działała na nią kojąco. Przymknęła oczy, próbując rozkoszować się jej smakiem. Nie było jej to dane, gdyż Evans wyciągnęła z jej rąk kubek i sama wypiła połowę.
- Pyszna! - stwierdziła z uśmiechem. Doruś parsknęła śmiechem.
   Gdy wszystkie zjadły, wstały i wyszły z Wielkiej Sali. Udały się na siódme piętro, do Wieży Gryffindoru. Podały hasło Grubej Damie, a już kilkanaście sekund później były w pokoju. Sprawdziły czy wszystko spakowały, pościeliły łóżka i dokonały ostatnich poprawek przed lustrem. Szatynka przeczesała szczotką włosy i wklepała w policzki krem nawilżający. Ruda przejechała wargi błyszczykiem, a Ann poprawiła swój lekki makijaż, po czym narzuciła na ramiona sweterek. W końcu rozstawały się z mundurkami! Mogły nosić to, co chciały. Nareszcie. Gryfonki rzuciły zaklęcie Locomotor na swoje kufry i założyły kurtki oraz czapki. Wyszły, a za nimi podążały ich bagaże. Zielonooka zerknęła na zegarek. Dziesiąta, mogły odjeżdżać.
   Wyszły z zamku i radośnie podbiegły do jednego z powozów. Władowały swoje kufry do środka i odjechały, siedząc we trzy w siedmioosobowym pojeździe. Taki luksus! Podróż na stację w Hogsmeade minęła szybko, zdecydowanie. Nim się obejrzały, już siedziały w jednym z przedziałów. Lorens usadowiła się wygodnie koło okna i wyciągnęła książkę z torby. Lils wymieniła spojrzenia z Dorcas.
- Słuchaj Ann, widziałyśmy cię wczoraj i już odpuściłyśmy, ale... - mówiła Evans.
- Chcecie wiedzieć, co się stało - dokończyła za nią blondynka i po krótkim westchnieniu
opowiedziała wszystko. Trochę kosztowało ją, by nie unieść głosu. - I co o tym sądzicie? -
zapytała, patrząc na reakcję przyjaciółek.
- Och, to było... niemiłe - mruknęła Lilka, choć sama do końca nie wiedziała, co o tym myśleć. Sytuacja ze śmiercią była teoretycznie możliwa i nie należało jej od razu skreślać.
- Niemiłe? Raczej okropnie podłe - obruszyła się Blondi, ale nie chciała się kłócić na parę dni przed Bożym Narodzeniem, wiec odpuściła i zaczęła czytać lekturę.
                                                 
~*~

   Wydawało się, że nie minęła minuta odkąd pociąg ruszył, a tu proszę! Już na peronie 9 i 3/4. Gryfonki wyskoczyły z pociągu i ciągnąc za sobą bagaże, odszukały wzrokiem rodziny. Meadowes od razu spostrzegła swoich rodziców i brata, więc po pożegnaniu z przyjaciółkami pognała w ich stronę. Stanęła koło średniego wzrostu kobiety o czarnych włosach, wysokiego mężczyzny o złotej czuprynie i dobrze umięśnionego szatyna. To był Josh - jej brat. Po chwili Ann razem z Lily przeszły przez mur i znalazły się na mugolskim peronie. Po krótkich poszukiwaniach i Lily opuściła Lorens, udając się w stronę swoich bliskich.
   Blondynka odeszła na bok i szukała rodziny. Zwykle rodzice stali jeszcze na magicznym peronie, a teraz... Odczekała kilka minut, a gdy potem nie dostrzegła mamy ani taty, zaczęła się denerwować. Czemu nie przychodzili? Coś ich zatrzymało? Kiedy wymyślała najliczniejsze powody, dla których się spóźnili, niedaleko niej przeszedł Remus w towarzystwie drobnej kobiety i lekko przygarbionego mężczyzny. Dziewczyna domyśliła się, że to jego rodzice. Na moment ich spojrzenia skrzyżowały się, a w oczach Lupina dostrzegła... ból. Cierpiał? Nie wiedziała, co o tym myśleć. Po prostu odrzuciła od siebie wszelkie skojarzenia z żalem w jego źrenicach i ponownie pogrążyła się w domysłach, gdzie znajdowali się jej bliscy. Naprawdę się zmartwiła. Co jak co, ale jej rodzice nigdy się nie spóźniali. Zawsze przychodzili o wyznaczonej porze.
   Kiedy po prawie pół godzinie nic się nie zmieniło, ruszyła do wyjścia. Ludzie gapili się na nią i na kufer, który taszczyła za sobą. Wyszła na zewnątrz i zerknęła na budynek. Był ogromny, utrzymany w brązowych barwach. Na frontowej ścianie wisiała tarcza zegara właśnie wskazywała piętnastą. Niebo pokryło się ciemnym odcieniem błękitu, a gdzieniegdzie można było zobaczyć czarne chmury.
- Niedobrze - wymamrotała Gryfonka, podchodząc do budki telefonicznej.
Wrzuciła pieniądze, które rodzice przysłali jej w liście kilka dni temu i wykręciła numer do domu. Po pięciu sygnałach nikt nie odebrał. Opatuliła się szczelniej kurtką, bo zrobiło się zimniej. Spróbowała jeszcze raz się dodzwonić. Z takim samym skutkiem. Nerwy zżerały ją od środka. Gdzie byli jej rodzice? Czy coś im się stało? Jej usta wykrzywił grymas, gdy pomyślała o tym, że mogli... mogli mieć wypadek albo Śmierciożercy ich zaatakowali. Wsunęła rękawiczki na wrażliwe i delikatne dłonie. Przeskakiwała z nogi na nogę, próbując się rozgrzać. Miała dość tego dotykającego jej ze wszystkich stron zimna. Nie miała nic przeciwko zimie, ale czasami...
   Właśnie miała z powrotem wejść na dworzec, gdy dostrzegła srebrną Toyotę ojca. Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się w duchu. Z samochodu wyskoczyli jej rodzice i natychmiast do niej podbiegli. Pierwsza dopadła ją mama i mocno uścisnęła, całując w policzek. Tata złożył jej na czole całusa, po czym odebrał od niej kufer i razem podeszli do auta. Ann wgramoliła się na tylne siedzenie wozu i czekała, aż to samo uczynią jej rodzice. Wydawało jej się, że trochę za długo rozmawiali przy bagażniku, ale w końcu jej ojciec uruchomił samochód i pomknęli w stronę domu. Nastolatka wsłuchiwała się w ciche mruczenie silnika, patrząc na krajobraz za oknem.
   Wyczuła zmianę, napięcie między nią a rodzicami. Nie dopytywała się, gdyż była zbyt zmęczona czekaniem na mrozie, ale nie zamierzała odpuścić. Kiedy dojechali do Bickenhall Street, uśmiechnęła się. Zobaczyła swój dom. Był to domek jednorodzinny, zajmujący trzy czwarte działki, resztę stanowił ogródek. Rezydencja miała dwa piętra, zewnętrzne ściany były pomalowane na kremowo, a nad wszystkim górował brązowy dach. Dróżka do wejściowych drzwi była wyłożona kamiennymi blokami, a po bokach ustawiono donice z kwiatami. Wszystko oświetlały pomalowane na czarno latarnie. Weszła do środka i zamiast poczuć swobodę i luz, zrobiła się spięta. Coś nie grało. Teraz wyraźnie to czuła.
   Gdy drzwi zamknęły się za jej matką, zdjęła pospiesznie kurtkę i buty, po czym zasypała
rodziców gradem pytań. Mama dotknęła jej ramion, prosząc w ten sposób o chwilę ciszy i spokoju. Ale jak ona mogła milczeć i o nic nie pytać? Odkąd pamiętała było na odwrót. To ją pytano o wszystko. O postępy w nauce, o przyjaciółki, o życie towarzyskie i wszystko co związane z pobytem w Hogwarcie. Zaczęła podejrzewać, że stało się coś niedobrego. Że może jednak Remmy miał rację... Nie, to wykluczone. Nabijał się z niej, na pewno. Blondynka usiadła przy okrągłym stole w przestronnej jadalni, trzymając w dłoniach parujący kubek zielonej herbaty. Cierpliwie czekała, aż dołączą do niej mama i tata. Cóż, długo się zbierali. Za długo. Kiedy w końcu usiedli koło niej, mieli kamienne miny. Nie wyrażały absolutnie nic. Matka utkwiła spojrzenie w swoich dłoniach, a ojciec nerwowo stukał palcami o blat stołu.
   Nieznośna cisza ciągnęła się w nieskończoność. W powietrzu było czuć coraz bardziej narastające napięcie i stres. Ann miała tego dość. Dlaczego nic nie mówili? Czemu unikali jej spojrzenia? Czemu w ogóle na nią nie patrzyli?
- Dobra, o co chodzi? - powiedziała ostro.
Żądała odpowiedzi. Natychmiast. Jak się spodziewała, odpowiedziało jej milczenie. Odłożyła z hukiem kubek, prawie rozlewając napój. Była wściekła. Co przed nią ukrywali?
- Jestem tu, jakbyście nie zauważyli - rzekła pewna siebie. - Powiecie coś?
Zamierzała to od nich wyciągnąć, cokolwiek ukrywali. Nie mogła zgodzić się na wypalającą uszy ciszę po kilku miesiącach w szkole, daleko od nich. Mogliby, chociaż wypowiedzieć jedno zdanie. Jakieś słowo albo gest. Wszystko jedno co.
- Wróciłam i chcę z wami porozmawiać. Czemu się do mnie nie odzywacie? Zrobiłam coś nie tak? - Ogarnęły ją wątpliwości.
   Może popełniła jakiś błąd lub coś popsuła. Wymyślała różne teorie, co do tego, ale nie mogła być niczego pewna. Tylko rodzice mogli wyjawić jej powód swojego zachowania. Ignorowali ją, a przynajmniej na to wyglądało. Mama odrzuciła swoje blond włosy na plecy i ponownie wróciła do poprzedniej pozycji. Tata odchrząknął, jakby chciał jej coś wyznać, ale najwidoczniej zrezygnował z tego w ostatniej chwili. Ann czekała, choć jej cierpliwość powoli się kończyła. Nie zasłużyła na przemilczanie pewnej sprawy, bo prawdopodobnie takowa była.
   To nie fair. Nie widziała się z nimi już szmat czasu, a teraz, kiedy byli razem, w trójkę, oni milczeli jak zaklęci. Postanowiła przerwać tą ciszę.
- Skoro nie chcecie nic mówić, ja wam opowiem, jak spędziłam czas w szkole - stwierdziła stanowczo. - Po pierwsze SUMY mnie przerażają. No wiecie, te egzaminy, testy i to wszystko... - Udawała, że widzi ich zainteresowane miny. Że się dopytują. - Wrzesień i październik minął szybko, nic ciekawego się nie działo, no może oprócz tego napadu Śmierciożerców, pamiętacie, prawda? To tak naprawdę nie było ciekawe, raczej przerażające, ale jak widać żyję. - Wkładała w tą wypowiedź wiele sił. Myślała, że jak rodzice zobaczą jej zaangażowanie w rozmowę, to odezwą się. - Potem bal, nie poszłam, bo źle się poczułam, ale kolega... - urwała. Ten sam kolega powiedział jej, że jej babcia nie żyje. Pokręciła głową jakby chciała odrzucić te bolące wspomnienia. To, co zrobił Remus było niewybaczalne. Zestresowała się, gdy usłyszała teorię, że jej babunia była martwa. To okropne uczucie. Ktoś zakłada, że spokrewniona z tobą osoba traci życie. Stajesz się ofiarą bezlitosnego żartu. - ...on dał mi różę i tak dalej, spokojnie nie całowaliśmy się ani nic z tych rzeczy... - Była szczera, mimo że oni nie zatajali przed nią jakąś informację. - Mój kolega James trafił do szpitala, co wiecie zresztą z listów. Nie wiem nic nowego na jego temat, oprócz tego, że ma się w miarę dobrze. Wczoraj byłam w Hogsmeade i wiecie co? - Zerknęła na nich. Patrzyli prosto na nią, sukces! - Wybuchł pożar w jednym z domów, serio. Budynek spłonął, zabijając sześć osób.
Nadal nie mogę się z tego otrząsnąć... - Zamilkła i otarła spływającą łzę. Była wrażliwą dziewczyną. - Miałam kupić wam jakieś prezenty, ale nie uwierzycie... Kupiłam gitarę! Tak, wiem... Jestem taka samolubna! - Uśmiechnęła się słabo. Zobaczyła przeczący ruch głowy jej rodzicielki. A więc nie tylko się w nią wpatrywała, ale też słuchała. - Nie zabrałam jej, no bo wiecie... duża jest...
Skończyła, teraz ich kolej. Spoglądnęła na nich wyczekująco.
No, gadajcie!
- Ann... - Głos jej matki był słaby, ochrypły, ale przede wszystkim emanował smutkiem. Gryfonka miała złe przeczucia. - Babcia... - Nie... Stało się coś złego, na pewno. - Ann, ona... - Nie musiała kończyć, nastolatka sama się domyśliła. w oczach zakręciły się łzy. Starała się je utrzymać w kącikach oczu, nie pozwalając spłynąć za wcześnie. - Ona nie żyje.
Poczuła niewyobrażalny ból.
W sercu.

10 komentarzy:

  1. HA! PIERWSZA!
    IDĘ CZYTAĆ XDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetniutki!
      Zjadłaś parę literek, ale większych błędów nie zauważyłam :3 *ukulele* Daj mi Jamesaaa, a ja Ci daaam ciasteczkoo! *szarpie struny* Daj mi Jilyyy, a ja Ci dam koemntaaaaaaaaaaarz! XDDD
      Dobra, kończę xd
      Czekam na nn :3

      Klaudyna K.

      Usuń
  2. No nieźle... ;) Sporo błędów jakby co, głównie literówki. Rozumiem, że w następnym rozdziale będzie więcej Jamesa??? :P Oby. Ogólnie wszystko super fajnie. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnej dawki twojej wyobraźni ;) ~ Mionka Szalik

    OdpowiedzUsuń
  3. O jejku! Jak dużo akcji, boziu! Biedne dzieci, nienawidzę jak ludzie giną w pożarze. Ale był to oryginalny pomysł, serio :D Za mało Lily, a Jamesa w ogóle nie było! No coś ty, jak śmiesz?! xd Pytanie! *podnosi rękę* Jak Rem to przewidział? Nie rozumiem, zamknął oczy i już? Serio, nie ogarniam. Ciekawe czy Ann przeprosi Remusa ;-33
    Pozdrawiam, weny i czekam nn, a u mnie już 9. Rozdział ^^
    Chloe Ann Wolf

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny rozdział <3
    Pytasz jak Mikołajki, ja jestem bardzo zadowolona. Tak wszystkiego po troch:D A jak u Ciebie? Co dostałaś?:D
    Co do rozdziału to jak już mówiłam, jest świetny :)
    Ann kupiła gitarę, Ann kupiła gitarę! Mam fioła na punkcie tego instrumentu <3 Jaka to była gitara? Klasyczna, Akustyczna, elektryczna? Wnioskuje, że raczej klasyczna, chociaż szkoda, że nie napisałaś, bo opis instrumentu był bardzo ładny :) Czekoladowa gitara - do schrupania :D W sumie to jak one zobaczyły ten dym i tam pobiegły, to zaczęłam krzyczeć "Ann, idiotko rozstroi Ci się na tym zimnie!!" :D Tak wiem, jestem dziwna, a przynajmnej przewrażliwiona na tym punkcie :P Może to dlatego, że sama gram już ho, ho, ho i jeszcze trochę i to jest love meines Lebens :P <3
    Dobra, idę dalej, bo ja zacznę pisać o gitarze, to za tydzień nie skończę :P
    Pożar? Uczniowie szkoły? 6 ofiar? Dylan, ty skretyniały idioto jeden, ...!!!! Jak on mógł do cholery jasnej to zrobić?! Ja się pytam JAK?! Kto to był? Tam w środku w sensie. Czemu akurat oni? Jejku, to takie smutne :c
    Babcia Ann umarła. Czemu? Co się stało? Czemu Remus o tym wiedział? To dla mnie jedna wielka zagadka.
    A wracając jeszcze do tematu Jily na koniec, to może weźmiesz mnie za osobę bez uczuć, ale jak było, że będą chore po tym biegu, to miałam taki zacziesz - "Łiii! Może Lily będzie w Mungu z Jamesem!" :P
    Jejku, trochę mnie ostatnio porypało w głowie, więc przepraszam, za tak nieskładny komentarz ;)
    Mam nadzieję, że następny rozdział szybko sie pojawi ;)
    Weny ;*

    Ściskam ;*
    e_schonheit ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, i jeszcze mam takie pytanie, ale to już tak z zupełnie innej beczki. Słuchasz może Guns n' Roses? Pytam dlatego, że na takiej jednej stronce im poświęconej znalazłam dziewczynę o takim samym nicku jak Ty i po prostu się zastanawiałam, czy to Ty? :)

      Usuń
  5. No hej :)
    Już naprawdę nie wiem jak komentować, więc pewnie znowu napiszę, że się strasznie rozwinęłaś, że naprawdę dużo ci dał ten blog itp.
    No, napisałam ;)

    Żal mi tych ludzi, z tego domu. Świetnie opisałaś scenę, w której Ann dowiaduje się o śmierci babci. I tą, gdy mówi jej to Remus i tą, gdy robi to jej mama. I te próby zwrócenia na siebie uwagi rodziców...
    Cudeńko.
    Opisy są naturalne, rozmowy bohaterów również, a mój ulubiony Lupin przesłodki i uroczy.

    Nie wiem, co jeszcze napisać. Nie mam weny na komentarz, jak nie ma błędów, które mogłabym wytknąć xD

    Pozdrawiam, weny życzę i spokoju w ostatnim tygodniu szkoły.
    Leviosa.

    P.S
    Zapraszam do mnie, na kolejny rozdział. Wreszcie się pojawił :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Mówiłam, że nadrobię.
    Przeczytałam wszystkie nieprzeczytane dotąd rozdziały i chcę cię zapytać, co ostatnio czytałaś. Jakiś taki dramatyzm się wkradł do tego pogodnego bloga. Że ja takie rzeczy robię, to wiadomo. Ale ty? Ojoj! XD
    Nie no. Bardzo fajne. I tyyle Remusiaka *rozmarzona mina* jak fajnie! :3
    Wybacz mi, że nie czytałam. Ale ten cały konkurs i w ogóle. Teraz nadrobiła i jest ok.
    Zapraszam także do mnie na rozdział, chociaż on był już kilka dni temu wstawiony... Noalenic. Link znasz, nie? :D
    Wesołych świąt!
    ;*
    Lunaris

    OdpowiedzUsuń
  7. Popisałaś się. WoW! Super rozdział, zresztą to nie nowość.Guzik

    OdpowiedzUsuń