Hello :)
No więc, skończone. Prawie 10 stron.
W tym rozdziale... no cóż, więcej refleksji niż w poprzednich, a przynajmniej tak mi się wydaje :)
Postać Lissy sporo namiesza w życiu Remuska, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz! W tym rozdziale napisałam coś o każdym (oprócz Petera, na którego TOTALNIE nie miałam weny, ale może w następnej notce coś się więcej o nim pojawi) w tym także o Jamesie. To co o nim napisałam, odzwierciedla moje zdanie o nim. Niepoddający się, wytrwały, silny (psychicznie oraz fizycznie) i uparty. Ale też skłonny do odczuwania bólu czy miłości. Oczywiście to ciągle nastolatek, więc nie będę robiła z niego niewiadomo kogo, ale powoli Jim dojrzewa. Powoli - ale jednak ;) Ale czy mi się wydaje, czy znów napisałam dużo o Ann, a mniej o innych? Zapewniam, że o każdym z naszej siódemki na pewno będzie z jeden rozdział poświęcony. Widocznie przyszedł czas na Ann, choć szczerze - zaplanowałam jej ciężkie życie, wiele przeżyje bidulka :D
I jeszcze chcę złożyć życzenia (bardzo spóźnione, ale są!). Życzę mile spędzonego czasu w gronie rodziny, samej radości i szczęścia, zdrowia, bo to najważniejsze i oczywiście super sylwestra! Jakieś plany? :)
Póki co oddaję Wam rozdział - sprawdzony tylko przeze mnie (jeszcze będę go poprawiać, jakby co)!
Notkę dedykuję Klaudynie K. :) Doczekałaś się! :D Dziękuję ślicznie za komentarz i czekam na Twoją opinię!
Miłej lektury
Panna Nikt
PS Jejciu, ponad 12 000 wyświetleń *-* Dziękuję bardzo!
PPS Rany, się rozpisałam... :D
______________________________________
Rozdział 16. Żyj dalej.
Ludzie przychodzą i odchodzą. Zostają albo znikają. Są lub nigdy ich nie było. Kochają. Nienawidzą. ONA zawsze przy mnie była. Zawsze. A teraz muszę znieść świat bez niej... Bez jej ciepłych dłoni i łagodnego głosu. Bez jej kochającego serca.
No więc, skończone. Prawie 10 stron.
W tym rozdziale... no cóż, więcej refleksji niż w poprzednich, a przynajmniej tak mi się wydaje :)
Postać Lissy sporo namiesza w życiu Remuska, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz! W tym rozdziale napisałam coś o każdym (oprócz Petera, na którego TOTALNIE nie miałam weny, ale może w następnej notce coś się więcej o nim pojawi) w tym także o Jamesie. To co o nim napisałam, odzwierciedla moje zdanie o nim. Niepoddający się, wytrwały, silny (psychicznie oraz fizycznie) i uparty. Ale też skłonny do odczuwania bólu czy miłości. Oczywiście to ciągle nastolatek, więc nie będę robiła z niego niewiadomo kogo, ale powoli Jim dojrzewa. Powoli - ale jednak ;) Ale czy mi się wydaje, czy znów napisałam dużo o Ann, a mniej o innych? Zapewniam, że o każdym z naszej siódemki na pewno będzie z jeden rozdział poświęcony. Widocznie przyszedł czas na Ann, choć szczerze - zaplanowałam jej ciężkie życie, wiele przeżyje bidulka :D
I jeszcze chcę złożyć życzenia (bardzo spóźnione, ale są!). Życzę mile spędzonego czasu w gronie rodziny, samej radości i szczęścia, zdrowia, bo to najważniejsze i oczywiście super sylwestra! Jakieś plany? :)
Póki co oddaję Wam rozdział - sprawdzony tylko przeze mnie (jeszcze będę go poprawiać, jakby co)!
Notkę dedykuję Klaudynie K. :) Doczekałaś się! :D Dziękuję ślicznie za komentarz i czekam na Twoją opinię!
Miłej lektury
Panna Nikt
PS Jejciu, ponad 12 000 wyświetleń *-* Dziękuję bardzo!
PPS Rany, się rozpisałam... :D
______________________________________
Rozdział 16. Żyj dalej.
Ludzie przychodzą i odchodzą. Zostają albo znikają. Są lub nigdy ich nie było. Kochają. Nienawidzą. ONA zawsze przy mnie była. Zawsze. A teraz muszę znieść świat bez niej... Bez jej ciepłych dłoni i łagodnego głosu. Bez jej kochającego serca.
Odłożyła pióro i swój pierwszy pamiętnik na biurko. Po chwili rzuciła się na łóżko i gorzko zapłakała. Po raz kolejny.
~*~
Lilka Evans obudziła się o świcie. Poranne światło przedarło się przez roletę, rzucając delikatną poświatę na jej pokój. Za oknem śnieg delikatnie prószył jej rodzinny ogródek, a niekiedy płatki osadzały się na oknie.
Dziewczyna ziewnęła i przeciągnęła się, po czym zerknęła na stojący na szafce nocnej zegarek. Za pięć siódma. Ruda dźwignęła się z posłania i poczłapała do łazienki - i tak już nie zaśnie. O dziwo, łazienka była jednym z jej ulubionych pomieszczeń. Była przestronna, utrzymana w jasnych barwach. Na jednej ze ścian wisiało ogromne lustro, a po drugiej stronie stała "przysznicowa wanna" - jak nazywała to Lily. Zsunęła z ramion szlafrok, zdjęła piżamę i nie przeciągając, wślizgnęła się pod prysznic, który był tak duży, że kojarzył się Lilce z wanną. Nabrała ochotę na długą kąpiel z bąbelkami, taka prawdziwa wanna znajdowała się w łazience rodziców. No cóż, będzie musiała zadowolić tym, co miała pod ręką. Odkręciła kurek, a sekundę później cała była w strumieniach ciepłej wody. Sięgnęła po butelkę żelu do mycia o zapachu świeżego grejpfruta. Gdy słodkawa woń otoczyła ją ze wszystkich stron, była w siódmym niebie. Marzyła zatrzymać tą chwilę, a kiedy ona skończyła się po pięciu minutach, wyskoczyła z kabiny prysznicowej i złapała za biały ręcznik. Dokładnie się wytarła, po czym załatwiła wszystkie inne poranne czynności, czyli ogarnęła - mniej więcej - rude tornado na swojej głowie, umyła zęby i inne tego typu rzeczy. Wyszła zadowolona, jakby co najmniej otrzymała prestiżową nagrodę za pobyt w... łazience.
Zielonooka cichutko zeszła po schodach do salonu. Podobnie jak wczoraj ogarnął ją niemy zachwyt na widok pięknie udekorowanej choinki. Na drzewku wisiały zwykłe, okrągłe bombki i złote łańcuchy. Plątanina lampek leżała w kącie, gdyż tata za nic nie mógł tego rozplątać, a mama powiedziała, że ona gotuje i sprząta, więc choinka to już jego działka. Petunia nawet palcem nie kiwnęła w sprawie dekorowania.
Jako że nadal było wcześnie, Lil sama musiała przygotować śniadanie. Kiedy już zalała płatki muesli mlekiem i popijała sok pomarańczowy, doszło do niej, że już następnego dnia nadejdzie ten wspaniały ranek. Zbiegnie po schodach i od razu skieruje się w stronę choinki... To znaczy rodziców i siostry, złoży im życzenia świąteczne, a potem rozpakuje...
- Wstałaś, dziwolągu?
...prezenty.
Lily zerknęła na blondynkę koło lodówki. Tunia wyciągnęła jajka i zabrała się za robienie jajecznicy. Ruda patrzyła na jej poczynania przez chwilę, po czym powróciła do jedzenia muesli. Czasami zastanawiała się, czy to kiedyś się skończy. Czy Petunia kiedykolwiek przestanie ją przezywać? Czy w ogóle będzie w stanie zaakceptować ją taką, jaką była? Póki co, przez pięć lat nie zrobiła żadnych postępów. Minutę później blondynka z hukiem postawiła swój talerz obok i zabrała się do jedzenia swojego śniadania.
Gryfonka podeszła do zlewu i starannie umyła miseczkę po płatkach, po czym dopiła resztkę soku. Gdy już miała odejść, głos jej siostry zatrzymał ją.
- Ej, dziwolągu!
- Przestaniesz? - warknęła Lilka. - To staje się już nudne.
Tunię na krótką chwilkę zamurowało, po czym odzyskała rezon i odpowiedziała:
- Oj, bo co mi zrobisz? Rzucisz na mnie jakiś urok? - zakpiła.
Rudowłosa odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę schodów. Kiedy była na drugim stopniu, rzuciła niby od niechcenia:
- Może. Może zamienię cię w zdechłą ropuchę i będziesz gniła tuż obok mojego spleśniałego batonika w koszu.
To było niemiłe. I obrzydliwe.
Lila wzdrygnęła się na samą myśl, o tym, że teoretycznie była w stanie coś takiego zrobić. Zamknęła się w swoim pokoju. Podeszła do okna i podciągnęła roletę. To co zobaczyła na zewnątrz można było określić tylko jednym słowem. Zima. Wszędzie był biały puch, który jeszcze dodatkowo spadał z nieba. Dzieci maszerowały na pagórek, ciągnąc za sobą sanki. Po drugiej stronie ulicy dostrzegła ulepionego bałwana. Zapragnęła wyjść i zrobić to samo! Hmm, tylko z kim by tu...?
Severus.
~*~
Hogwart był magiczny, jak nie z tego świata. Śnieg zasypał błonia, nie pozostawiając żadnego wolnego fragmentu ziemi. Świąteczne lampki migotały na każdym kroku, nawet Irytek wpadł w radosny nastrój. Wszystko było... idealnie.
Syriusz przeszedł przez portret Grubej Damy, cicho gwizdając. Ręce schował w kieszeniach, które sam sobie doczarował do szaty szkolnej, na szyję założył krawat, który nieco poluzował. Swoje czarne włosy niedbale zaczesał do tyłu - typowo, "syriuszowo". Black wdrapał się po schodach i wszedł do swojego dormitorium.
Syriusz przeszedł przez portret Grubej Damy, cicho gwizdając. Ręce schował w kieszeniach, które sam sobie doczarował do szaty szkolnej, na szyję założył krawat, który nieco poluzował. Swoje czarne włosy niedbale zaczesał do tyłu - typowo, "syriuszowo". Black wdrapał się po schodach i wszedł do swojego dormitorium.
Nikogo z jego bliższych znajomych nie było w zamku. Wszyscy wyjechali - on nie miał do kogo. Nagle z dnia na dzień cała szkoła dziwnie opustoszała. Hałasy ustały, śmiechy ucichły, uczniów znacząco ubyło. Szerokie korytarze nie były do tego przyzwyczajone. Przynajmniej tak mu się wydawało. Drugi raz spędzał święta w Hogwarcie. Pierwszy raz zaliczył na początku swojej nauki - na pierwszym roku. Kilka dni temu wpisał się na listę uczniów zostających w zamku. Wydawało mu się, że całkiem sporo uczniów zostaje. Cóż, w tak gigantycznym zamku nagle ich liczba zmniejszyła się i wydawało mu się, że jest w nim tylko on.
Nabrał ochotę, żeby zrobić komuś kawał. Irytkowi albo innemu uczniowi, tak na poprawę humoru. I kiedy już zabrał się za układanie planu, a zbierał się do tego bardzo długo, gdyż organizowanie samemu psikusa nie było wcale frajdą, zorientował się, że nie ma Niewidki. No, tak! To Meadowes ją zabrała, gdy wpadła w dowcip, który nosił nazwę "Trwała Guma". A brak peleryny, nieco utrudniał zadanie. Nieco? Pff, bardzo. A ponieważ już postanowił, że zabierze się za plan, co naprawdę było niezwykłym wyczynem, to taki drobiazg jak Peleryna Niewidka musiał być konieczny. Dlatego postanowił zrobić coś haniebnego. Okrutnego! Złego! A mianowicie miał zamiar zakraść się do dormitorium dziewczyn z piątego roku, poszukać peleryny koło rzeczy Dorcas i zwiać nim ktokolwiek zauważy. Dobry plan, prawda?
~*~
Leżał spokojnie. Oddychał równo. Żył.
Wciąż trzymał się wszystkiego, co wiązało się z życiem. Podmuchu wiatru, dźwięków, świadomości. Choć podobno ona nigdy nie umiera. Ocknął się parę razy i zawsze ktoś przy nim był. Lekarze, pielęgniarki, rodzice. Ale nie było żadnej osoby w jego wieku. Ani Syriusza, ani Remusa, ani nawet Petera. Skandal! Jak tak można? Może jakaś dziewczyna? Gdzie tam. Tylko dorośli. Kiedy widział te podstarzałe twarze, miał ochotę z powrotem zapaść w sen.
Ale z drugiej strony wcale tego nie pragnął. Nie marzyło mu się wracać do krainy ciągłego strachu, że się już nie zbudzi, że już więcej nie otworzy oczu. No właśnie... Gdzie jego okulary?! Nieważne, chciał je odzyskać. A jednak nawet teraz, kiedy spał, wyraźnie wszystko czuł. Jak nigdy wcześniej podczas choroby. Bo był na coś chory, to jasne. Pytanie tylko: na co? Nieważne. Skoro nadal żył i kontaktował to było dobrze. Coś mu jednak przeszkadzało. Och, no tak.... Pamięć. Szwankowała troszkę. No i jeszcze te dreszcze! Ugh, one były zdecydowanie okropne. Najpierw czuł, jak fala zimna przechodzi z góry na dół, a potem powraca w postaci wolno płynących strumieni ognia. Następnie ogień zamieniał się w tysiące malutkich kawałków ostrzy, które bezlitośnie smagały go po plecach. Później gorąca woda oblewała całe jego ciało, a potem setki igieł wbijało się w kilka miejsc jednocześnie. Tym razem jednak było inaczej. Poprzedniego wieczora nie czuł kompletnie nic. Zero. Tylko delikatne pulsowanie, które było w zasadzie przyjemne. Niczym opadające chłodne płatki śniegu albo lekki powiew letniego wietrzyku. Pierwszy raz poczuł coś innego niż paraliżujący ból. Rozkosz. Chłód, a zarazem ciepło. To było czarujące doznanie.
Z poprzedniego dnia zapamiętał tylko dwa słowa. Wernetum Kalisivium.
Co to było? Jakieś zaklęcie? Zwierzę? A może rzecz nienamacalna, jak sprawiedliwość czy męstwo? Ta sprawa dręczyła go i - co najlepsze - wcale nie dawała spokoju. Po prostu pragnął dowiedzieć się czegoś więcej. Jakiś punkt zaczepienia, cokolwiek. Tylko po co? Czemu aż tak mu zależało? Z jednego całkiem jasnego powodu. Nudziło mu się. Miał dość przypominania sobie... zdarzeń z jego życia i osób, które kiedyś poznał. Dosyć patrzenia na pielęgniarki. Choć czasami miało to swoje, nie tyle co dobre, ile zabawne strony. Na przykład któregoś dnia, gdy ból wysadzał mu czaszkę, przyszły do niego dwie pielęgniarki. Jedna wyglądała normalnie, jak na człowieka przystało, ale druga... Należy powiedzieć, że czasami pacjenci zarażają lekarzy oraz pracowników szpitala i niestety wychodzą z tego różne, dziwne rzeczy. Przykładem była właśnie owa pielęgniarka, która miała niebieskie włosy do ziemi, z czego czubek głowy był totalnie łysy, koci ogon wystający spod białego kitlu i dłonie oblazłe rybimi łuskami. W dodatku jedno oko miała zielone, a drugie pomarańczowe. Mimo wszystko nie pisnął ani słówka na temat jej wyglądu. Jak mawiają mugole, trzymał język za zębami.
Ale właśnie teraz, kiedy czuł coś w rodzaju nicości, pustki, zorientował się, że wszystko wyraźnie słyszał, że kołdra była bardziej namacalna niż wcześniej. Zmusił oczy do otwarcia. I o dziwo, nikogo przy nim nie było. Leżał zupełnie sam w pustym pokoju szpitalnym. Białe ściany miały bardziej nasycony kolor niż dawniej, choć... czy to w ogóle zawierało sens? Okna były wymyte, a podłoga błyszczała bielą. Ach, ta biel... Wszędzie jej pełno. Coś zaświtało mu w głowie, ale znikło równie szybko, jak się pojawiło. Wsłuchiwał się w ciszę, próbując rozszyfrować jej język. Czasami cisza jest niezręczna, a kiedy indziej grobowa albo zupełnie swobodna. Od czego to zależało? Odpowiedź od razu mu się nasunęła. Od ludzi. To oni budują atmosferę i to od nich zależy, jaka ona jest. Rozejrzał się dookoła i po raz pierwszy, od swojego pobytu tutaj, wszystkie szczegóły od razu rzuciły mu się w oczy. Po prawej stronie stały trzy urządzenia i kroplówka z jakimś czerwonym płynem. Ciekawe co to było. Po lewej stało tylko jedno urządzenie i dwa krzesła zaraz przy łóżku. W kącie ustawiono kosz na śmieci, a koło okna trzy donice z kwiatami. Wyglądały normalnie, ale kto tam może znać prawdę. Może gryzły, gdy podeszło się za blisko, a może rosły czy malały w zależności od pogody. Nieważne. Gdy lekko przekręcił głowę i wyciągnął szyję, ujrzał szary stolik, a na nim... Okulary! Jego sercem wstrząsnęła radość i szczęście. W głębi duszy naprawdę martwił się o tę parę szkiełek. A obok leżał jakiś patyk. Po co komu takie coś? No po co?! Nagle przypomniał sobie, że to przecież różdżka.
James, ty idioto...
Skarcił się w myślach za swoją głupotę. Rozłożył się wygodnie i głęboko westchnął. Wyczuł, że coś się zmieniło. Jego umysł był czysty. Gotowy przyjąć wcześniej wypchnięte wspomnienia. Jakoś lepiej mu się oddychało. Widział dobrze, dostrzegł nawet kłębek kurzu pod ścianą, koło drzwi. Będzie musiał to zgłosić. Taki brud w szpitalu?! Niewybaczalne. Wszystkie zapachy dochodziły do jego nosa z zadziwiającą prędkością. Czy to możliwe, że samotność tak podziałała? Może potrzebował takiej chwili. Bez bólu. Tylko on sam. Zamrugał oczami, bo wydawało mu się, że przestały działać. No tak, okulary. Potrzebował ich. Wysunął stopy zza kołdry i natychmiast z powrotem je schował. Zimno. Spróbował jeszcze raz. O, już lepiej. Zauważył, że był ubrany w jakieś duże, białe... coś. Zrobił kilka kroków i już miał sięgnąć po swoje prostokątne okularki, gdy coś go zatrzymało. No, nie. Kroplówka. Igła gwałtownie "wyskoczyła", a czerwony płyn rozlał się po jego przedramieniu, podłodze, a nawet po kołdrze. Zakręciło mu się w głowie. Podtrzymał się ściany, próbując utrzymać równowagę. Zrobił kilka kroków w tył, tym samym oddalając się od szarego stoliczka. O, nie! Nie po to zrywał to wszystko, by teraz tak po prostu dać okularom odejść! Niedoczekanie ich! Zasłabł i upadł na kolana, ale wciąż był przytomny. Podszedł do tego stołu i wymacał dłonią okulary. Miał je! Po chwili stracił przytomność i padł na podłogę. Pół minuty później do pomieszczenia weszły pielęgniarki i rodzice. Znaleźli Jamesa Pottera całego w kałuży czerwonego płynu i jego własnej krwi. A w lewej ręce ściskał swoje okulary.
Skarcił się w myślach za swoją głupotę. Rozłożył się wygodnie i głęboko westchnął. Wyczuł, że coś się zmieniło. Jego umysł był czysty. Gotowy przyjąć wcześniej wypchnięte wspomnienia. Jakoś lepiej mu się oddychało. Widział dobrze, dostrzegł nawet kłębek kurzu pod ścianą, koło drzwi. Będzie musiał to zgłosić. Taki brud w szpitalu?! Niewybaczalne. Wszystkie zapachy dochodziły do jego nosa z zadziwiającą prędkością. Czy to możliwe, że samotność tak podziałała? Może potrzebował takiej chwili. Bez bólu. Tylko on sam. Zamrugał oczami, bo wydawało mu się, że przestały działać. No tak, okulary. Potrzebował ich. Wysunął stopy zza kołdry i natychmiast z powrotem je schował. Zimno. Spróbował jeszcze raz. O, już lepiej. Zauważył, że był ubrany w jakieś duże, białe... coś. Zrobił kilka kroków i już miał sięgnąć po swoje prostokątne okularki, gdy coś go zatrzymało. No, nie. Kroplówka. Igła gwałtownie "wyskoczyła", a czerwony płyn rozlał się po jego przedramieniu, podłodze, a nawet po kołdrze. Zakręciło mu się w głowie. Podtrzymał się ściany, próbując utrzymać równowagę. Zrobił kilka kroków w tył, tym samym oddalając się od szarego stoliczka. O, nie! Nie po to zrywał to wszystko, by teraz tak po prostu dać okularom odejść! Niedoczekanie ich! Zasłabł i upadł na kolana, ale wciąż był przytomny. Podszedł do tego stołu i wymacał dłonią okulary. Miał je! Po chwili stracił przytomność i padł na podłogę. Pół minuty później do pomieszczenia weszły pielęgniarki i rodzice. Znaleźli Jamesa Pottera całego w kałuży czerwonego płynu i jego własnej krwi. A w lewej ręce ściskał swoje okulary.
~*~
W powietrzu unosiła się woń pieczonego ciasta. Chyba szarlotki, o ile się nie myliła. Zeszła po schodach do kuchni i okazało się, że nos jej nie zmylił. Jabłecznik na sto procent.
- Pięknie pachnie - powiedziała do swojej mamy.
Brunetka uśmiechnęła się do córki i powróciła do ubijania jajek. Zapewne na kolejne ciasto. Jeśli chodziło o wypieki, to mogła piec w nieskończoność. Dorcas wyciągnęła z szafki swój ulubiony kubek i nastawiła czajnik, by zagrzać wodę na herbatę. W odróżnieniu od Ann, Meadowes nienawidziła zielonej herbaty. Wolała malinową albo owocową. Ewentualnie zwykłą, ale z dużą ilością cukru.
- Umyjesz te talerze? - Matka wskazała podbródkiem naczynia w zlewie.
- Jasne - odparła Czarna i podeszła do blatu. Odkręciła kurek, a po kilkunastu sekundach wszystko było umyte. - Załatwione.
Zalała torebkę herbaty i razem z kubkiem usiadła na fotelu w salonie przed sięgającą do sufitu choinką. Jej brat, Josh, udekorował ją po swojemu. Skończył Hogwart dwa lata temu i póki co nie miał pracy na cały etat, więc często przesiadywał w domu. Poznawał nowe zaklęcia i prawdopodobnie kilka z nich wykorzystał na choince. Biedne drzewko. Było lekko przekrzywione na prawą stronę, miniaturowy ghul królował na czubku, w dodatku kilka bombek zmieniało swój kształt co minutę, trącając przy tym inne bombki, więc w salonie cały czas było słychać ciche pobrzękiwanie. Oczywiście jej rodzice uważali to za bardzo kreatywne, ale ona pozostawiła to bez komentarza. Gdyby tylko mogła używać magii poza Hogwartem... Na pewno o wiele lepiej prezentowałaby się ta choinka. Po którą, tak nawiasem, następnego dnia miały pojawić się, znikąd oczywiście, prezenty! Była ciekawa jak zareagują jej bliscy na to, co im przywiozła. Ale najbardziej nie mogła doczekać się swojego prezentu. Od pewnego czasu zastanawiała się, co też takiego jej rodzice i brat wymyślili. Choć oczywiście nie zaprzątała sobie tym głowy non stop.
Odstawiła kubek na ławę i wspięła się na górę do swojego pokoju. Nie był jakoś szczególnie wielki, ale też i nie malutki. Okazał się... idealny, w sam raz dla niej. W rogu stała duża szafa, cała zapełniona jej ubraniami, które się już prawie tam nie mieściły. Pod oknem znajdowało się biurko z kilkoma szufladami i obrotowym krzesłem. Łóżko stało na lewo od biureczka. Leżała na nim szkarłatna pościel z białymi kropami, ale w oczy rzucały się chyba z miliony poduszek, które ustawiono według wielkości. Toż, to tak nie może być! Meadowes nigdy nie dbała o takie ustawienie, ale jej matka... Gdy wstała rano, była zbyt zmęczona by pościelić, więc jej mama sama to zrobiła. I widać, czym to się skończyło. Dorcas usiadła przy biurku, wyciągnęła dwie kartki i nabazgrała na nich kilka słów do przyjaciółek. Zapytała tam między innymi o to, kiedy się spotkają na Pokątnej. Później padła na łóżko i pogrążyła się w lekturze. W końcu mogła sobie na to pozwolić! Chwila spokoju, nikt jej nie przeszkadzał. Nie martwiła się o zadanie domowe ani o kawały Huncwotów. Po kilku miesiącach nadszedł czas relaksu. Nareszcie...
~*~
Było południe. Jego mama już krzątała się po kuchni, a ojciec niestety był w pracy. Wezwali go, bo stało się coś ważnego. Natomiast on siedział w swoim pokoju i wyglądał przez okno, marząc o tym, by uciec do lasu. Jakoś nie przypadły mu do gustu te wszystkie ozdóbki i lampeczki. W ogóle te święta nie zapowiadały się przyjemnie.
Podszedł do drzwi i... zawahał się. Czy chciał znów ujrzeć zmęczoną twarz matki? Czy chciał słyszeć jej, mimo wszystko, przepełnione bólem słowa? Kiedy twoje dziecko jest wilkołakiem, nie jesteś w stanie wyzbyć się tego smutku. On czuł tą rozpacz w głosie swojej matki. Za każdym razem odczuwał to z taką samą siłą, jak za pierwszym. Po minucie stania w bezruchu postanowił wyjść z pokoju. Znalazł się w salonie. Był mały, ale przytulny. Ściany pomalowano na żółto, ale wszystkie meble były w odcieniach brązu. Na wewnętrznej stronie wejściowych drzwi, wisiał zegar z kukułką. Zupełnie jakby nie było miejsca na jednej ze ścian. W rogu stało pianino, na którym Glizdek grał, gdy odwiedzali go Huncwoci. To była jedna z niewielu rzeczy, które wychodziły mu naprawdę dobrze. Gdy grał, Remusowi wydawało się, że wszystko milkło i zostawały tylko delikatne dźwięki pianina.
Gdy wszedł do kuchni połączonej z jadalnią, zobaczył drobną kobietę o blond włosach, tak bardzo podobnych do jego. Biegała od stołu do blatu kuchennego. Rozkładała talerze, sztućce, serwetki. Po chwili rozpoznał odświętną zastawę. Zdziwił się.
- Ktoś przychodzi? - zapytał, opierając się o ścianę.
- Tak, tak - odparła szybko.
I tyle. Nie powiedziała kto ani dlaczego.
Lunatyk nie dopytywał się, bo stwierdził, że to nie ma sensu. Tylko podszedł do blatu i oparł na nim ręce. Wciągnął głośno powietrze.
- Mamo?
Hope zatrzymała się na dwa kroki przed piekarnikiem. Odłożyła ściereczkę, wytarła dłonie o fartuch i podeszła do syna, po czym poklepała go po plecach. Jego ton zmartwił ją.
- Tak?
- Czy... czy wiesz coś może o... o wizjach, które miewają wilkołaki?
Zaskoczył ją.
- Nie, skąd. Czy ty...?
- No, tak jakby. Ale... nieważne, nie przejmuj się. - Cofnął się do drzwi. - Jakbyś potrzebowała pomocy, to mnie zawołaj. - I poszedł do swojego pokoju, zostawiając matkę w osłupieniu.
Po co w ogóle się o to pytał? Sam mógł coś wymyślić, czegoś się dowiedzieć. Ze złości uderzył dłonią o biurko. Prawie się nie połamało. Po tym bliskim spotkaniu zostało średniej wielkości, ale za to jakiej głębokości, wgniecenie. Świetnie, jeszcze niszczył meble. Super.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak na podjazd wjeżdżał czarny samochód osobowy. Wysiadła z niego kobieta w średnim wieku, która upięła swoje czarne włosy w wysoki kok, i nastolatka. Miała długie, brązowe włosy, sięgające aż do bioder i oliwkową karnację. Nie znał jej. Tak naprawdę pierwszy raz ją widział. Szybko się jednak domyślił, że to dla nich jego matka szykowała uroczysty poczęstunek.
- Remus!
W błyskawicznym tempie, wręcz wilczym, znalazł się w kuchni.
- Błagam, nalej soku do dzbanka i postaw na środku stołu, za chwilę... - W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. - No właśnie. Już idę! - krzyknęła głośniej.
Lunio pospiesznie wykonał prośbę mamy, po czym przystanął i patrzył jak Hope witała przybyłych gości. Nie pomylił się. Istotnie do ich domu weszła tajemnicza kobieta wraz z, jak podejrzewał, córką. Podał dłoń kobiecie i grzecznie się przywitał. Bąknął nieśmiałe "Cześć!" do dziewczyny i powiesił ich płaszcze. Wrócił do jadalni.
- A to jest mój syn Remus. - Matka złapała go delikatnie za ramię i pociągnęła w stronę stołu. - Siadaj, kochanie. - Na te słowa, posłał mamie spojrzenie, które mówiło jedno. Nie rób mi siary.
- Och, wiem, bardzo uroczy - zaszczebiotała kobieta w koku. - Wydaje mi się, że razem z Lissą są w tym samym wieku. - Uśmiechnęła się do Gryfona. - Masz piętnaście lat?
- Tak, proszę pani - odpowiedział uprzejmie, czując na sobie wzrok Lissy.
Niepewnie spojrzał w jej kierunku. Faktycznie, przeszywała go spojrzeniem. Poczuł się odrobinę spięty. W Hogwarcie niewiele osób zwracało na niego uwagę, zwłaszcza jeśli chodziło o płeć przeciwną. Szatynka uśmiechnęła się do niego, a on to odwzajemnił. Wytarł lekko spocone ręce o spodnie. Czemu tak się zachowywał? Przecież dopiero ją poznał! Coś tu nie grało. Była jakaś... inna. Zupełnie jak on, ale chyba w tym lepszym znaczeniu. Okazja, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, nadarzyła się zaraz po obiedzie, (mięso było przepyszne) kiedy Hope zaproponowała, żeby Remi zabrał koleżankę na spacer po okolicy.
- Jasne, czemu by nie? - Podszedł do wieszaka na okrycie wierzchnie i podał dziewczynie płaszcz. Sam narzucił na siebie kurtkę i nawet jej nie zapinając, wyszli z domu.
Poprowadził ją w kierunku centrum miasteczka. Po drodze pokazywał najlepsze sklepy, opowiedział trochę o historii miasta, przeszli się nawet po malutkim parku niedaleko kościoła. Drzewa były pozbawione liści, a śnieg skrzypiał pod ich butami. Mróz lekko szczypał w nos i gryzł zimnem policzki. Dziewczyna co kilka kroków dmuchała w swoje ręce, próbując je, choć trochę ogrzać.
- Powiedz mi coś o sobie - przerwała jego potok słów.
Chyba pierwszy raz się odezwała w jego obecności. Jej głos brzmiał jak śpiew ptaków.
- Emm, co chcesz wiedzieć? - spytał zmieszany.
- Cokolwiek - zaśmiała się. - Co lubisz robić? Jaki jest twój ulubiony kolor? Masz... dziewczynę?
To ostatnie pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Co ona kombinowała? Od początku wydała mu się jakaś inna, dziwna, obca. Zazwyczaj chyba nie pyta się o takie rzeczy na początku znajomości. No, przynajmniej on tak nie robił. Przygryzł dolną wargę. Czy na coś liczyła? W ogóle skąd się tu wzięła? Kim była? Totalnie się wyłączył, gdy jego mama rozmawiała z Panią Kok. Nawet nie usłyszał jej prawdziwego nazwiska.
- Czyżbym cię zawstydziła? - Pokazała rząd białych zębów. - W porządku, może ja zacznę.
I wtedy tak naprawdę ją poznał. Lissa Villent, piętnaście lat. Hobby: jeżdżenie na deskorolce. Lubiła się śmiać, była odważna, błyskotliwa. Czasami szczera do bólu. Nienawidziła, gdy ktoś jej przerywał w pół zdania. Uwielbiała koty, sama miała cztery w domu. Właśnie się przeprowadziła z matką do jego miasta. Miała nadzieję na częstsze spotkania, gdyż od razu go polubiła.
- A chłopak? - zapytał, choć wcale go to nie interesowało. Po prostu chciał zobaczyć, jak zareaguje. Kiedy przeczącym ruchem głowy oznajmiła, że go nie miała, dodał: - A masz kogoś na oku? - Zaśmiał się.
- Może - odparła i się zarumieniła.
Nie wiedział co to znaczyło. W końcu był tylko chłopakiem...
Gdy wszedł do kuchni połączonej z jadalnią, zobaczył drobną kobietę o blond włosach, tak bardzo podobnych do jego. Biegała od stołu do blatu kuchennego. Rozkładała talerze, sztućce, serwetki. Po chwili rozpoznał odświętną zastawę. Zdziwił się.
- Ktoś przychodzi? - zapytał, opierając się o ścianę.
- Tak, tak - odparła szybko.
I tyle. Nie powiedziała kto ani dlaczego.
Lunatyk nie dopytywał się, bo stwierdził, że to nie ma sensu. Tylko podszedł do blatu i oparł na nim ręce. Wciągnął głośno powietrze.
- Mamo?
Hope zatrzymała się na dwa kroki przed piekarnikiem. Odłożyła ściereczkę, wytarła dłonie o fartuch i podeszła do syna, po czym poklepała go po plecach. Jego ton zmartwił ją.
- Tak?
- Czy... czy wiesz coś może o... o wizjach, które miewają wilkołaki?
Zaskoczył ją.
- Nie, skąd. Czy ty...?
- No, tak jakby. Ale... nieważne, nie przejmuj się. - Cofnął się do drzwi. - Jakbyś potrzebowała pomocy, to mnie zawołaj. - I poszedł do swojego pokoju, zostawiając matkę w osłupieniu.
Po co w ogóle się o to pytał? Sam mógł coś wymyślić, czegoś się dowiedzieć. Ze złości uderzył dłonią o biurko. Prawie się nie połamało. Po tym bliskim spotkaniu zostało średniej wielkości, ale za to jakiej głębokości, wgniecenie. Świetnie, jeszcze niszczył meble. Super.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak na podjazd wjeżdżał czarny samochód osobowy. Wysiadła z niego kobieta w średnim wieku, która upięła swoje czarne włosy w wysoki kok, i nastolatka. Miała długie, brązowe włosy, sięgające aż do bioder i oliwkową karnację. Nie znał jej. Tak naprawdę pierwszy raz ją widział. Szybko się jednak domyślił, że to dla nich jego matka szykowała uroczysty poczęstunek.
- Remus!
W błyskawicznym tempie, wręcz wilczym, znalazł się w kuchni.
- Błagam, nalej soku do dzbanka i postaw na środku stołu, za chwilę... - W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. - No właśnie. Już idę! - krzyknęła głośniej.
Lunio pospiesznie wykonał prośbę mamy, po czym przystanął i patrzył jak Hope witała przybyłych gości. Nie pomylił się. Istotnie do ich domu weszła tajemnicza kobieta wraz z, jak podejrzewał, córką. Podał dłoń kobiecie i grzecznie się przywitał. Bąknął nieśmiałe "Cześć!" do dziewczyny i powiesił ich płaszcze. Wrócił do jadalni.
- A to jest mój syn Remus. - Matka złapała go delikatnie za ramię i pociągnęła w stronę stołu. - Siadaj, kochanie. - Na te słowa, posłał mamie spojrzenie, które mówiło jedno. Nie rób mi siary.
- Och, wiem, bardzo uroczy - zaszczebiotała kobieta w koku. - Wydaje mi się, że razem z Lissą są w tym samym wieku. - Uśmiechnęła się do Gryfona. - Masz piętnaście lat?
- Tak, proszę pani - odpowiedział uprzejmie, czując na sobie wzrok Lissy.
Niepewnie spojrzał w jej kierunku. Faktycznie, przeszywała go spojrzeniem. Poczuł się odrobinę spięty. W Hogwarcie niewiele osób zwracało na niego uwagę, zwłaszcza jeśli chodziło o płeć przeciwną. Szatynka uśmiechnęła się do niego, a on to odwzajemnił. Wytarł lekko spocone ręce o spodnie. Czemu tak się zachowywał? Przecież dopiero ją poznał! Coś tu nie grało. Była jakaś... inna. Zupełnie jak on, ale chyba w tym lepszym znaczeniu. Okazja, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, nadarzyła się zaraz po obiedzie, (mięso było przepyszne) kiedy Hope zaproponowała, żeby Remi zabrał koleżankę na spacer po okolicy.
- Jasne, czemu by nie? - Podszedł do wieszaka na okrycie wierzchnie i podał dziewczynie płaszcz. Sam narzucił na siebie kurtkę i nawet jej nie zapinając, wyszli z domu.
Poprowadził ją w kierunku centrum miasteczka. Po drodze pokazywał najlepsze sklepy, opowiedział trochę o historii miasta, przeszli się nawet po malutkim parku niedaleko kościoła. Drzewa były pozbawione liści, a śnieg skrzypiał pod ich butami. Mróz lekko szczypał w nos i gryzł zimnem policzki. Dziewczyna co kilka kroków dmuchała w swoje ręce, próbując je, choć trochę ogrzać.
- Powiedz mi coś o sobie - przerwała jego potok słów.
Chyba pierwszy raz się odezwała w jego obecności. Jej głos brzmiał jak śpiew ptaków.
- Emm, co chcesz wiedzieć? - spytał zmieszany.
- Cokolwiek - zaśmiała się. - Co lubisz robić? Jaki jest twój ulubiony kolor? Masz... dziewczynę?
To ostatnie pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Co ona kombinowała? Od początku wydała mu się jakaś inna, dziwna, obca. Zazwyczaj chyba nie pyta się o takie rzeczy na początku znajomości. No, przynajmniej on tak nie robił. Przygryzł dolną wargę. Czy na coś liczyła? W ogóle skąd się tu wzięła? Kim była? Totalnie się wyłączył, gdy jego mama rozmawiała z Panią Kok. Nawet nie usłyszał jej prawdziwego nazwiska.
- Czyżbym cię zawstydziła? - Pokazała rząd białych zębów. - W porządku, może ja zacznę.
I wtedy tak naprawdę ją poznał. Lissa Villent, piętnaście lat. Hobby: jeżdżenie na deskorolce. Lubiła się śmiać, była odważna, błyskotliwa. Czasami szczera do bólu. Nienawidziła, gdy ktoś jej przerywał w pół zdania. Uwielbiała koty, sama miała cztery w domu. Właśnie się przeprowadziła z matką do jego miasta. Miała nadzieję na częstsze spotkania, gdyż od razu go polubiła.
- A chłopak? - zapytał, choć wcale go to nie interesowało. Po prostu chciał zobaczyć, jak zareaguje. Kiedy przeczącym ruchem głowy oznajmiła, że go nie miała, dodał: - A masz kogoś na oku? - Zaśmiał się.
- Może - odparła i się zarumieniła.
Nie wiedział co to znaczyło. W końcu był tylko chłopakiem...
~*~
Ann opłakiwała zmarłą babcię.
Nie cieszyła się ze świąt Bożego Narodzenia w nawet najmniejszym stopniu. Myślała tylko o babci i o tym jak była wspaniała, jak wielu rzeczy ją nauczyła. Tylko o tym. Pragnęła ją zobaczyć, usłyszeć jej głos, poczuć jej ramiona chroniące przed złem świata. Ale nie mogła. Zabrano jej to w najbardziej brutalny sposób. A Lorens nic nie mogła zrobić. Po prostu już nie było Caroline. Nie istniała.
Otarła ręką czerwone oczy i zaczęła wkładać kurtkę. Razem z rodzicami miała pojechać odwiedzić dziadka, sprawdzić jak się czuł. Blondynka nie miała ochoty tego robić, ale ojciec bardzo nalegał. Nie mogła go zawieść, nie w takich chwilach. Nie, w trakcie tych cichych dni wypełnionych szlochaniem. Nawet nie zauważyła, jak doszła do samochodu i do niego wsiadła. Toyota pomknęła przed siebie, zostawiając pusty dom za sobą.
Wieść o śmierci ukochanej babci była dla Ann bardzo bolesna. Przez dwa dni nie robiła nic poza płakaniem i wspominaniem. Tych wszystkich cudownych chwil, które spędziła w towarzystwie babuni. I nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej serce pękło na pół. Czuła w tym miejscu tylko pustkę. Dziura wypełniona nicością. Wszystko się posypało. Emocje wypełniły jej głowę, wspomnienia zalały umysł, jej własne potrzeby zostały wyrzucone do kosza. Nie było nic gorszego, niż godzinne rozmyślania... O życiu, o śmierci, o sensie istnienia. I ten ból budzący w nocy, nagła potrzeba płakania. Gryfonka nie jadła, nie piła, spała po dwie godziny dziennie. Po prostu nie mogła wykonywać tych czynności. Na początku jeszcze wołała matkę, ale potem przestała, bo to nie miało sensu. Mama nie potrafiła jej uspokoić. Ona sama tego nie umiała. Leżała więc na łóżku i wpatrywała się w sufit, jakby to mogło przywrócić życie jej babci. Jakby to mogło dać cokolwiek. Trzeciego dnia nie miała już czym płakać. Pozostały jej krzyki. Wylewy złości - na rodziców, na świat, na życie. To było takie niesprawiedliwe. Jej babcia nie zasługiwała na tak szybką śmierć. Nie dożyje jej szesnastych urodzin, nie będzie na jej ślubie, nie zobaczy jej dzieci. To doprowadzało Ann do szaleństwa. Miała ochotę zniszczyć wszystko na swojej drodze, zabić tych, którzy zabili Caroline. Zwątpiła w to, co miała. Czuła się... źle, samotnie. Nie pomagały słowa rodziców, tulenie matki. Nie pomagało nic. Kompletnie. Były tylko pustka i złość na morderców. I to powoli ją wykańczało. Chciała uciec z domu, wypić butelkę Ognistej Whiskey, by w niej utopić smutek i wszystkie swoje troski. Raz wyszła z domu i położyła się na śniegu. Przemokły jej ubrania, włosy. Zimno otaczało ją ze wszystkich stron i o dziwo, to jej pomagało. Wydawało jej się, że jest bliżej rozwiązania problemów, bliżej babci... Ale jednocześnie nie czuła nic. Tylko ten chłód, przenikający przez jej ciało, przez duszę. Pogodziła się z faktem, że Caroline nie wróci, że to koniec. Beznadziejnie beznadziejny koniec. Coś rozdzierało ją od środka. W drodze do dziadka zrozumiała, co to było. Świadomość. Doskonale wiedziała, że babcia nie żyła, była tego świadoma. I to ją dręczyło. Że dowiedziała się o wszystkim od rodziców, ale nie mogła już nic zrobić. Bo było za późno. Spóźniła się o kilka dni. Z jednej strony to dużo, z drugiej prawie tyle, co nic.
Gapiła się bezmyślnie w ulice mijane po drodze. Wysiadła. Szła w stronę domu dziadka. Kiedyś również babci. Zignorowała to. A przynajmniej próbowała. Weszła do środka. Było cicho, ciemno, zimno. Jak na cmentarzu, który odwiedziła poprzedniego wieczoru. Dziadek siedział w fotelu, pogrążony w myślach. Jak ona przed wyjściem z domu albo w drodze do niego. To, że ich w ogóle zobaczył, można było poznać po wzroku obejmującym całe pomieszczenie i lekkim skinięciu głowy. Milczał. Jak każdy. Nagle wydał jej się taki bliski. Chyba dostrzegła w nim samą siebie.
- Wyjeżdżasz? - Głos jej ojca sprowadził zebranych na ziemię.
- Tak - wychrypiał z francuskim akcentem. - Przeprowadzam się. Sprzedaję dom.
Dopiero wtedy blondynka dostrzegła kartony ustawione wszędzie, gdzie się dało. Aż dziwne, że się o żaden nie potknęła. Matka oszalała z gniewu, kipiała złością. Ojciec tak samo. Ale ona rozumiała. Zbyt wiele bolesnych wspomnień wiązało się z tym domem, dlatego dziadek go sprzedawał. Podeszła do niego i go przytuliła. Rodzice zamilkli.
- To dobrze, dziadziusiu - mruknęła. - To wspaniale.
Odetchnął głęboko. Przynajmniej wnuczka go rozumiała.
Kiedy pół godziny później była z powrotem w domu, mama weszła na chwilę do jej pokoju.
- Kochanie? - Nie odpowiedziała. Nie miała o czym mówić. - Wiem, że dopiero jutro należy odpakować prezenty, ale tata i ja... - Świetnie, pewnie muszą pojechać do Ministerstwa, do pracy. - My musimy wyjść, więc... - urwała. Spojrzała córce w oczy i przytuliła ją. Po raz pierwszy zadziałało.
- Mamo... - załkała blondynka. - Dlaczego? Dlaczego?
Pytała o babcię. Matka nie odpowiedziała. Po prostu wręczyła Gryfonce małą paczuszkę, pocałowała w czoło i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Po minutach ciszy dziewczyna w końcu odpakowała prezent.
Zasłoniła dłonią usta na widok pięknego, srebrnego łańcuszka w kształcie serduszka. Można było go otworzyć, a więc na pewno w środku były zdjęcia. Spodziewała się czyje.
Wdech. Wydech. Otworzyła.
Po lewej stronie zdjęcie ojca, po prawej matki.
A w samym środku portret babci. Uśmiechała się.
Nie zebrało jej się na płacz, choć spodziewała się takiej właśnie reakcji. Tym razem było inaczej, lepiej. Zrozumiała, że nie może cofnąć czasu. Że co się stało, to się nieodstanie. Jedyne co mogła zrobić, to...
Żyć dalej.
A w samym środku portret babci. Uśmiechała się.
Nie zebrało jej się na płacz, choć spodziewała się takiej właśnie reakcji. Tym razem było inaczej, lepiej. Zrozumiała, że nie może cofnąć czasu. Że co się stało, to się nieodstanie. Jedyne co mogła zrobić, to...
Żyć dalej.
Płakałam się! To twoja wina!
OdpowiedzUsuńOoo... Koniec jest... Niewyobrażalnie piękny. W ogóle cały rozdział. Piszesz pięknie, opisy i epitety są idealne. *le zachwyt*
Bardzo mi się podoba.
I ta dziewczyna, której imienia nie pamiętam... Ta u Remusa. Jest podobna do mnie. To mi się jeszcze bardziej podoba, chociaż czuję, że ona zniszczy to, co jest między Ann i Remusiakiem.
W ogóle jak czytałam ten fragment z Remusem... Jak go zaczynalam, to było takie "Remus". Od razu poznałam. To cała ja XD
Czekam. Na kolejną dawkę twojego bloga. ;3
Weny, czasu i chęci życzę!
@-}--
Ja też płaczę!
OdpowiedzUsuńCo Ty zrobiłaś z moim Jamesikiem? Jak mogłaś, ty brutalna... Ty brutalna pisarko! Jestem zła! Bardzo zła! Oni mają go uratować! tak, zapisać.
No i bardzo dziękuję za dedykację ^^ W końcu się doczekałam :D Jeśli chcesz, to mogę Ci śpiewać co rozdział, ale uwierz, wolałabyś nie XDD
I mój Remuuusiiik *Remuspato* ! ♥♥♥ I to samo jak u Megan, też czuję, że coś zepsuje :\ On odrzucony, a jest jakaś miła, fajna (nie dla mnie, podrywa mojego Remuska!) dziewczyna, i chce się zaprzyjaźnić. Remusie, uważaj!
No, poza tym moim Jamesikiem *Jamesopato xd*, poza Lissą ( czemu jej nie lubię? Nawet nie znam z opowiadania ;_;), poza tym, że Lily nie myśli o Jamesie, poza tym, że nie było żadnego love story, poza tym (XDD) że Syriusz jest sam ( :'( ), rozdział 9/10! Te przemyślenia są świetne. I koniec rozdziału, i ta scenka z Jamesem wyszło cudownie!
Pisz dalej!
Pozdrawiam,
rozdarta ( cieszyć się z dedykacji czy smucić z powodu Jamesa? :()
Klaudyna K.
Hej,
OdpowiedzUsuńZostałaś nominowana do LBA! :))
Szczegóły u mnie, na http://zycie-lilki-evans.blogspot.com/2014/12/lba.html
Powodzenia :))
Klaudyna K.
Dobra, po kolei: Nie. Ogarniam. Tuni. :-) Lily pozycz mi ten płyn do kąpieli, bo pachnie moim ulubionym owocem ^^ Niech tyle śniegu to w Polsce będzie! A nie u mnie trochę śniegu tylko nasypało ;; James ty idioto...jakby te okulary to był największy skarb. Jezu...debil xd Ach ta biel... Remuseł, słuchaj. Ty zostaw Lisse i do Cristal! No ;; Ann w końcu wraca do normalnego trybu życia ^^ Happy ^-^ Też rozumiem dziadka!
OdpowiedzUsuńPanno Nikt, ja się obraziłam. Nie dajesz znaku życia u mnie ani na Jily, ani na apokalipsie ;; Mam nadzieję, że w końcu wpadniesz.... c: Wesołych Świąt! Sorry juz po świętach. Wesołego Sylwka!
Chloe Ann Wolf
Hej zostałaś nominowana do LBA! :-)
OdpowiedzUsuńhttp://evansuszm.blogspot.com/2014/12/nominacja-do-lba.html?m=1
Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award! :) Więcej informacji na http://lily-james-i-ja.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńAnna M. Waldorf
Dopiero wczoraj natrafiłam na twojego bloga i naprawdę mnie oczarował. Pochłonęłam twoje rozdziały w chwile moment, są naprawdę cudowne. Gdy je czytałam, czułam jakbym czytała prawdziwą książkę :) Czekam na dalszą część ze zniecierpliwieniem :*
OdpowiedzUsuńSzczęśliwego Nowego Roku ! :)
Bomba! Bomba! Ekstra prezent na święta! <3 Guzik
OdpowiedzUsuńHej, zostałaś nominowana do LBA. Szczegóły znajdziesz tutaj: http://evans-lily-huncwoci.blog.onet.pl/2014/12/30/liebster-blog-award/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Luthien
A ja znowu spóźniona ...
OdpowiedzUsuńBardzo Cię przepraszam, ale mimo wolnego czasu i tak mam tyle rzeczy, że mi go brakuje :c
Rozdział jak zwykle bardzo mi się podobał, ale zacznę komentować może od początku :)
Nie cierpię Petuni, jest głupim koniem :/
Do Severusa?! Do JAMESA!!! Bo kto, jak nie TY go odwiedzisz, skoro się obudził Liluniu?!
JAMES SIĘ OBUDZIŁ! JAMES SIĘ OBUDZIŁ! Wiedziałam, że on przeżyje! Wiedziałam! Ale on MUSI żyć dalej!
Biedny Syriusz, taki samotny :c A może on pójdzie do pokoju Dor po tą pelerynę i przypadkiem znajdzie tam jakiś jej pamiętnik, gdzie będzie napisane, jak ona go bezkreśnie (jest wogóle takie słowo) kocha? :D
I jak tu nie kochać tego Remusa? Przecież on jest taki słodki *.*
Brr... Co to za jedna ta Lissy? Nie podoba mi się. On ma być z Ann <3 I wogóle powinien był przeprosić gości jechać do Ann, żeby ją pocieszać!
Bardzo mi żal tej dziewczyny. Wiem co to znaczy stracić kogoś bliskiego i wiem, jak to jest przepłakać dnie i noce, aż w końcu zabraknie łez. A Ty do tego tak pięknie opisałaś jej żal, poczucie pustki straty, że łzy leciały mi po twarzy i to wszystko było takie realistyczne.
Ale z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że Ann ma rację - jedyna co można zrobić, to żyć dalej.
Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział ;*
Weny ;*
Ściskam ;*
e_schonheit ;*
I świątecznych życzeń raczej Ci już nie złożę, ale zostają mi jeszcze poświąteczne-życzenia-świąteczne i noworoczne, prawda?
Więc, kochana, życzę Ci wszystkiego dobrego, aby wszystko układało się po Twojej myśli, dużo zdrowia, radości, dużo czasu i chwil, które będziesz mogła spędzić z bliskimi, pomyślności, spełnienia wszystkich, szczególnie tych najskrytszych marzeń i niewyczerpalnych pokładów weny ;*
e_schonheit ;*
Zostałaś nominowana znowu do LBA! :) Inf. u mnie http://lily-james-i-ty.blogspot.com/ . :) A swoją drogą świetny rozdział! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Ginny. :)
MASZ MI TU PISAĆ SZYBCIEJ BO NIE WYTRZYMAM!!!!!!!! co do rozdziału to świetny! mój SYRI taki sam w zamku :( powiem tylko jedno:
OdpowiedzUsuńPISZ MI TU SZYBKO!!!!!! JUŻ!!!!!
Wow, ale zakończenie to chyba najlepsze w całej twojej dotychczasowej karierze pisarskiej ;) No, no, no... muszę przyznać, że odwaliłaś kawał dobrej roboty! Takim moim skromnym zdaniem, ten rozdzialik był fantastyczny :D :D ~ Mionka Szalik
OdpowiedzUsuń